„Universal” – najnowsze, koncertowe dzieło grupy Anatema powstało w Bułgarii. Podsumowuje dotychczasową działalność zespołu. W pierwotnej wersji miało powstać w Białymstoku. O tym wydawnictwie, nowej płycie i wspomnieniach z naszego miasta z Vincentem Cavanaghem, wokalistą i gitarzystą zespołu, rozmawiał Konrad Sikora, dyrektor muzyczny Radia Akadera.
Pamiętasz, co powiedziałem rok temu? Że to nie tak miało być..
No jasne... Pamiętam, jak kilka lat temu rozmawialiśmy o tym, aby zrobić takie wydawnictwo w Białymstoku. W pewien sposób pomysł takiej płyty właśnie wtedy się narodził. Tak się złożyło, że dostaliśmy wkrótce potem konkretną propozycję od ludzi organizujących festiwal w Bułgarii. Była bardzo konkretna. Miasto Plovdiv wyłożyło pieniądze. Chwilę wcześniej zagraliśmy koncert w Sofii. Zostaliśmy niesamowicie przyjęci przez publiczność. I klocki tak się poskładały, że zdecydowaliśmy się na nagrywanie właśnie tam. Przepraszam Białystok… (śmiech).
Ale pamiętasz Wasz koncert w naszym mieście?
Pamiętam, że u Was byliśmy. To był klub na terenie jakiejś uczelni [Gwint – red.]. To zapewne tam po raz pierwszy zetknąłem się z żubrówką (śmiech). Mam nadzieję, że jeszcze tam kiedyś zagramy. Obiecałeś nam to. Trzymamy cię za słowo.
Obejrzałem sobie ostatnio „Universal” i Wasz koncert uwieczniony na płycie „Were You There?”. Widać ogromną przepaść, jaka dzieli zespół wtedy i dziś.
Na pewno tak jest. Minęło wiele lat. Dojrzeliśmy. Wiele się zmieniło. Ale nadal najważniejsza jest muzyka. Nasza ciężka praca procentuje. Dziś jesteśmy mądrzejsi, więcej rozumiemy i wiemy, gdzie zmierzamy. Mieliśmy czas się wyszumieć. Teraz jest inaczej. Jesteśmy zespołem, który wciąż tkwi w procesie twórczym. Można powiedzieć, że każdego dnia piszemy i komponujemy.
No i produkcyjnie widać różnicę. Teraz chyba na więcej Was stać?
Przy nagraniu tego koncertu pracowało ponad 120 osób. Mam tu na myśli orkiestrę, całą ekipę techniczną i producencką. Jeśli chodzi o pieniądze, to ten jeden dzień kosztował nas więcej niż cała praca nad „Weather Systems”. Uwierz mi, poszła na to masa kasy.
Ale efekt chyba jest zadowalający?
Podobno tak. Jeszcze nie miałem okazji obejrzeć. Widziałem tylko te promocyjne fragmenty, które są dostępne w internecie. Jak skończy się ta trasa, to mam nadzieję odrobić zaległości. Wiem tylko, jak to wszystko brzmi, bo siedziałem w studiu przy miksie dźwięku. Z brzmienia jestem bardzo zadowolony. Obraz też zapewne wyszedł dobrze.
Denerwowałeś się przed tym koncertem? To nie był zwykły występ. Towarzyszyła Wam orkiestra symfoniczna.
Nie denerwowałem się, bo byliśmy naprawdę dobrze przygotowani. Dużo ćwiczyliśmy. Co prawda nie mieliśmy żadnego koncertu wcześniej, żeby wszystko to przetestować i sprawdzić, a tak zazwyczaj się robi, ale mimo to wiedzieliśmy, że powinno się udać. Miałem delikatną tremę. Pojawiła się już w trakcie pierwszego utworu, kiedy koncentrując się na śpiewaniu nagle zdałem sobie sprawę, że za moimi plecami gra nie czterech, a czterdziestu muzyków. Poczułem wielką moc tej muzyki, mój mózg zaczął to mocno przeżywać i naprawdę mocno musiałem się starać, aby nie zawalić śpiewania.
Za kilka tygodni wchodzicie do studia, aby zacząć nagrywać nowy album. Na jakim etapie jesteście, jeśli chodzi o ten materiał?
Mamy gotowe jakieś sześć piosenek, ale one na pewno jeszcze zmienią swoją formę i brzmienie. Jak wspomniałem wcześniej, nasza muzyka powstaje każdego dnia. Drobne pomysły, teksty. Potem wszystko ewoluuje. Wiemy już, co chcemy na nowym albumie osiągnąć. Płyta będzie na pewno dla fanów pewnym wyzwaniem. Ale mogę cię zapewnić, że to będzie nasz najlepszy album.
Rozmawiamy tuż po Waszym akustycznym koncercie. Jesteście na takiej akustycznej trasie. Może czas na kolejną płytę z cyklu „Hindsight”?
Nie. Na razie nie mamy tego w planie. Koncentrujemy się już na nowym albumie i nie będziemy teraz nagrywać żadnego wydawnictwa akustycznego. Może potem do tego wrócimy. Jesteśmy teraz bardzo podekscytowani nowym materiałem. Wstępny plan jest taki, że płyta pojawi się na rynku w maju.
Promujecie nowy album Anathemy, ale Ciebie ostatnio można usłyszeć również na nowych płytach grup Blackfield i Long Distance Calling. Jak do tego doszło?
Przede wszystkim muszę powiedzieć, że bardzo się cieszę z tych nagrań. To dwie różne historie. Bardzo cenię sobie twórczość Aviva Geffena z Blackfield. Stevena Wilsona miałem okazję poznać wcześniej. Jakoś tak się złożyło, że graliśmy razem na trasie. I któregoś dnia Aviv zaproponował mi zaśpiewanie jednej piosenki na nowym albumie Blackfield. Bardzo się ucieszyłem z tej propozycji i z niej skorzystałem.
Natomiast jeśli chodzi o Long Distance Calling, to swego czasu dołączyli do nas na trasie. To było niesamowite doznanie. Bo jeszcze zanim wyszli po raz pierwszy w ogóle na scenę jako nasz suport, byliśmy przyjaciółmi. Choć spędziliśmy wcześniej razem zaledwie kilka godzin. Zadziałała magia. Spotykasz kogoś i po chwili czujesz, jakbyś znał go całe życie. Potem wreszcie ich posłuchałem i bardzo mi się spodobali. Kiedy więc padła taka propozycja, nie mogłem odmówić.
Śpiewasz w utworze „Welcome Change” wspólnie z Peterem Carlsenem.
Taki był mój warunek, że mogę zaśpiewać, ale razem z Peterem. To niesamowity gość. Ma wyjątkowy głos. Nagrywaliśmy nasze wokale w Norwegii. Tego dnia Peter musiał rano gdzieś pójść. Chyba do dentysty. Więc ja musiałem zaśpiewać pierwszy swoje partie. Kiedy przyszedł, to ich posłuchał. I powiedział: „Aha. No nieźle, ale posłuchaj tego”. I nagrał swoją część. Na co ja mu powiedziałem, że teraz niech to on lepiej posłucha. I tak rywalizowaliśmy ze sobą do późnego popołudnia. W efekcie powstał naprawdę niezły utwór. Jeśli jeszcze nie słyszeliście płyt Petera, to koniecznie musicie po nie sięgnąć.
Komentarze opinie