Reklama

Katie już dekadę na scenie!

15/09/2013 15:30
Urocza Gruzinka wydaje z tej okazji swój szósty album.

"Ketevan" to jej gruzińskie imię. Jak zapowiada wokalistka, album będzie podróżą w czasie do wspomnień z dzieciństwa spędzonego w Kutaisi, drugim pod względem wielkości mieście Gruzji. Jedenaście kompozycji zebranych na płycie doskonale oddaje to, co Katie robiła przez dekadę spędzoną na scenie. Może nawet zbyt doskonale.

Bo o ile onegdaj cały świat zasłuchiwał się w jej "Nine Million Bicycles", o tyle z czasem forma się wytarła. I oto Katie zamiast wydawać płyty, co zawrócą w głowach liczbie ludzi większej, niż liczba rowerów w Pekinie, wykonuje swoje nostalgiczne blues-jazzowe piosenki na benefisach, jak w przypadku "I Will Be There", której pierwsze wykonanie odbyło się w obecności samej Elżbiety II. Fajnie. Niejeden muzyk chciałby śpiewać i grać brytyjskiej królowej. Problem tylko w tym, że często udział w takich przedsięwzięciach znaczy tyle, że muzycznie nie ma się już zbyt wiele do powiedzenia i zajmuje się odcinaniem kuponów. W obliczu "Ketevan" zdaje się, że o to właśnie chodzi.

Bo nikt od Katie nie wymaga, żeby oto nagle grała doom metal. Co to, to nie. Szczególnie, że jej wokal – jakkolwiek piękny by nie był – ogranicza jednak sposoby artystycznego wyrazu. Więcej – laska jest z tego samego rocznika, co ja – młodsza o pół roku, a od dekady robi w świecie eleganckiego popu zamieszanie. Potrafi sprzedać więcej płyt, niż – wiem, brnę – rowerów w Pekinie. Znają ją na wszystkich kontynentach. Mnie zna rodzina, znajomi i może kilka innych osób. Gdzie mi więc tam ją krytykować. Ale na miłość boską, ile razy można słuchać tej samej piosenki – nawet jeśli najpiękniejszą z pięknych by była? Zrozumiała to Norah Jones (z domu Shankar – córka niedawno zmarłego Raviego Shankara, gdyby kto jeszcze nie wiedział), która ostatnio wydała płytę dalece spoza swojej strefy bezpieczeństwa – i z bardzo dobrym skutkiem. Katie jeszcze widać do tego nie dorosła.

Więc słuchamy bluesów, śpiewów, przy których płakałby i jednorożec. W "Shiver and Shake" ocieramy się o elegancki noir. Piosenki są ładne, choć pewnie żadna nie stanie się światowym przebojem (oj, śmiech będzie, kiedy przyjdzie mi to odszczekać). Ale o ile nic tu w ucho nie boli, to jeśliby przysiąść do tej płyty i słuchać jej aktywnie, a nie jako soundtracku do prac domowych, człowiek po chwili złapałby jakąś nerwową trzęsawkę, zaczął palce gryźć, pryszcze wyciskać, głaskać kota mocniej, niż poziom bólu. Bo na "Ketevan" tak naprawdę nie dzieje się nic. Zero pier*olnięcia, wszystko się snuje. Jak z patrzeniem na morze. Najpierw zachwyt, ale po chwili już jakby mniej fajnie się patrzy. A tak w rejs kilkumiesięczny ruszyć, to nic tylko torsje, złorzeczenie i modlitwa o stały ląd. Albo przynajmniej przystanek w porcie, co by na chwilę zapomnieć o majestacie żywiołu.

Płyta – podsumowanie. Fajnie. Ładnie. Wszystko pod linijkę. Ale proszę cię, Katie – zamknij tym albumem jakiś rozdział. I przez chwilę popisz jakąś inną książkę. Bo póki co poziom atrakcji jest jak w opisach przyrody Ursuli Le Guin...

Katie Melua
"Ketevan"
Dramatico
5/10

(Paweł Waliński)

 
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo fakty.bialystok.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do