Serio. Panowie tym razem zapuszczają się na pole muzyki sakralnej. Wraz z kameralną orkiestrą.
Ulver to w muzyce casus arcyciekawy. I przywracający człowiekowi nadzieję, że idealizm jest postawą słuszną. Zaczynali dwadzieścia lat temu wykonując a to garażowy black metal, a to folk. W połowie lat "90 swoich fanów zaskoczyli fenomenalną muzyczną adaptacją "Zaślubin nieba i piekła" Williama Blake"a. Ruch bardzo ryzykowny, bo tym dwupłytowym albumem zespół zdefiniował się zupełnie na nowo. Ale popłaciło. Fani w większości dali się uwieść i poszli za zespołem. Twardogłowych z kolei zastąpiły natomiast rzesze słuchaczy z innych muzycznych kręgów. Podobnie było z każdą kolejną płytą grupy. Bezkompromisowość w wyborach artystycznych za każdym razem przyciągała do nich ludzi z innych rejonów: muzyki, wrażliwości. Apogeum tego poszukiwawczego szaleństwa osiągnęli niedawno. Po latach błąkania się w ambiencie i elektronice, wydali album z coverami klasyków rockowej psychodelii. I znów był to strzał w dziesiątkę.
Tym razem nagrali płytę razem z kameralną orkiestrą. Więcej – skomponowali coś całkiem fascynującego. Coś, co jest pomostem między muzyką klasyczną, repetytywizmem znanym z Terry"ego Rileya, czy Steve Reicha, ale i eksperymentami klasyków syntezatorowej muzyki progresywnej – na płycie z powodzeniem można się dosłuchać tradycji Tangerine Dream, czy solowego Klausa Schulze. Muzyka to wzniosła, pełna patosu, ale nie grzęznąca w kiczu, nie zjadająca własnego ogona. Ulver pięknie operują ciszą, zestawiając ją z tym co brzmi, docierając do samego sedna dźwięku. Album pełen jest melancholii, ale i przestrzeni. Jedno i drugie wiedzie do momentów kulminacyjnych, które mają porażającą, niemal katarktyczną siłę. A jednocześnie – mimo całego tego ładunku awangardyzmu i inspiracji raczej trudną i intelektualną muzyką, Ulver zachowują pewną łatwość przekazu. Płyty można słuchać z całą świadomością muzycznych eskapad czających się pod powierzchnią, ale równie dobrze można ją potraktować jak soundtracki Hansa Zimmera, czy Clinta Mansella.
Trudno pominąć też trud Martina Romberga, który pietystycznie zaaranżował kompozycje zespołu na 21 muzyków orkiestry Tromso. Czego z kolei brakuje, to ważnego elementu brzmienia Ulver – wokalu Kristoffera Rygga, który cieszy zdecydowanie zbyt rzadko, jak na mój gust (idę w zakład, że nie tylko ja za nim tęsknię). Nie zmienia to faktu, że Ulver nawet jeśli badają te same wody, które badali przy okazji płyty "Shadows of the Sun" z 2007 roku, to robią to jak zwykle – kreatywnie, nie pozwalając zapomnieć, że są przede wszystkim upartymi muzycznymi eksploratorami. Kapelusze z głów. I bardzo niski ukłon.
Ulver & Tromso Chamber Orchestra "Messe I.X-VI.X"
Jester Records
8/10
Komentarze opinie