Pięć latek po ostatniej, jak by nie było – udanej, płycie “Safe Trip Home” Dido pokazuje nam, że nie próżnowała, tylko sumiennie starała się napisać identyczne piosenki, jak poprzednio, identycznie podejść do produkcji, a wreszcie identycznie je zaśpiewać – z czego ostatnie, zważywszy na jej skromne warunki głosowe, pewnie trudne nie było.
To jej piąty album i o ile na poprzednim, można było jej wybaczyć powtarzanie patentów z megahitowych i przełomowych dla jej kariery „No Angel” i „Life for Rent”, to tym razem już o to trudniej. Nudne tu wszystko, jak flaki z olejem wyjąwszy flaki. Co numer te same i dobrze już przecież znane emocje, podobna metoda komponowania.
Przez 43 minuty Brytyjka katuje nas tą samą piosenką, rozwleczoną, wykonaną niby oszczędnie, ale z tak piekielnie przerysowaną emfazą, jak gdyby o końcu świata śpiewała. A przecież o duperelach śpiewa. Gdyby robiła jeszcze znaczniejsze pauzy i mocniej sapała, pewno w trakcie sesji nagraniowych nabawiłaby się astmy.
Produkcja daje pozór, że jest jakoś odświeżona, ale pozór to tylko. Chlapała ozorem, jaka to niby będzie „wielka, pełna zabawy elektroniczna ekstrawagancja”. Litości! - chyba na poziomie odpiętego górnego guzika w koszuli, albo trampek do marynarki. Nie pomógł, ani importowany z Bollywood Allahtakka Rahman, ani siostra z Faithless, ani nawet sam Brian Eno. Dosłuchać tego koszmarku w spokoju niepodobna. Trawestując Kalibra: „Pani Dido, idź pani w ch.. z taką płytą”.
http://www.youtube.com/watch?v=1zqTaozgFbU
Kavinsky
OutRun
Record Makers/Casablanca
6/10
Kavinsky oczarował nas przy okazji soundtracku do filmu „Drive”. Poza tym na koncie ma zaledwie trzy epki. No i teraz atakuje nas debiutem, który może pogodzi tych, którzy wyrastali z french-toucha w stylu Daft Punk oraz tych którzy sięgają pamięcią do lat osiemdziesiątych: do italo disco, laserdance’u ośmiobitowych melodyjek z gier komputerowych. Słucha się tego przyjemnie, bo i beat tłusty, i produkcja fajna. No i melodie bardzo mocne.
Dodany „Nightcall” ze wspomnianej ścieżki dźwiękowej, czy tęgi jak kac po denaturacie numer „First Blood” brzmiący, jakby nagrał go David Guetta, gdyby nie robił muzyki dla dresiarzy. Problem z tym retro. Obawiam się, że co młodsi i nie pamiętający, że kiedyś gry w salonach chodziły na żetony, tego nie kupią. Ci co pamiętają, już w tej chwili powinni wkładać buty i ruszać do sklepu. No albo na iTunesa.
http://www.youtube.com/watch?v=MV_3Dpw-BRY
Praga Khan
Soulsplitter
Sonic Angel, 2013
5/10
25 lat na scenie, a siedem od ostatniego studyjnego albumu. Maurice Engelen przeszedł długą drogę, zachował jednak w swojej twórczości to, co i na początku było dla niego symptomatyczne. Nadal gra belgijski new beat, to jest kontynentalną fuzji (poza Praga Khan na przykład Front 242, czy Lords of Acid) acid house, techno i rave’u przeciwstawiającą się brytyjskiemu eurobeatowi, który pod względem proporcji wartości artystycznych do potencjału komercyjnego stał na jednej półeczce z naszym rodzimym disco polo.Później termin new beat przypinano grupom pokroju Snap!, czy Technotronic, ale to już inna historia… Co jednak na „Soulsplitterze” nowego? Nic. Trochę orientalnych wtrętów, trochę mroczne, ale nie za ciężkie post-rave’owe elektroniczne brzmienie, kilka fajnych melodii, dużo przestrzeni. Blisko też momentami do EBM-u. Zawodzi może tylko fakt, że hitów wielkich tu nie ma (a w takiej muzyce wszak o nie chodzi) i że przeszło dwie dekady od ukonstytuowania się gatunku parkiety rozgrzewają cokolwiek inne dźwięki. Na rok 2013, to niestety już nie te basy, nie ta produkcja, nie taka rytmika, nie to, nie to…
Komentarze opinie