Wednesday 13
„The Dixie Dead”
3Wise Records, 2013
6/10
Misfits wydali bardzo słabą koncertówkę (patrz niżej), po średniej trasie, po średnim albumie. Jerry Only cały czas upiera się, że nie potrzebuje dobrego front mana, horror punkowy tron jet więc nieobsadzony. Dobija się do niego niejaki Wednesday 13, który horrory i potwory umuzycznia już 20 sezon. Trochę tu klasyki gatunku, trochę sleaze’u spod naku Mötley Crue, trochę Ministry, Roba Zombie, Mansona, czy nawet Black Sabbath. Tyle że Wednesdayowi udało się to, co nie udawało mu się do tej pory. Napisać w końcu naprawdę, naprawdę fajne numery. „Blood Sucker! Motherfu*ker!”. I do przodu.
Dopiero trzeci album live w 37-letniej historii kapeli, co jednak w kontekście ilości nagrań studyjnych nie dziwi. Zawiera nagrania z trasy, którą zespół promował swój ostatni, bardzo, bardzo średni longplay „The Devil’s Rain”. Grali z tej okazji i w Polsce, i widowisko było to nawet nie przyzwoite. Jerry Only może sobie tam być liderem i głównym kompozytorem, ale poza wsparciem ze strony Deza Cadeny (Black Flag) i Erica Arce’a (Murphy’s Law) grupa potrzebuje przede wszystkim porządnego, profesjonalnego wokalisty, jakim był najpierw Glenn Danzig, a później Michale Graves. Bez uzdolnionego wokalnie frontmana, z Jurkiem za mikrofonem Misfits może co najwyżej być jeszcze jednym hałaśliwym punkowym zespołem. A szkoda, bo klasyków w swojej niszy naprodukowali niemało, na czele z szeroko coverowanym „Die Die Die My Darling”. Na „DEA.D. A.LIVE!” repertuarowo niby jest co trzeba, ale to ewidentnie materiał dla zatwardziałych i wiele wybaczających fanów, bo mało co tu brzmi jakkolwiek czytelnie, wykonaniom brakuje polotu i ognia. Ot, horror punkowa łupanka, bez większego sensu. Nie-fanom serdecznie odradzam. Chyba, że odsłuchacie za darmo, za pośrednictwem Youtube’a. Link do pełnej płyty poniżej.
Parę linijek wyżej utyskiwałem nad tym, że Misfits bez Danziga, albo Gravesa, to jednak zespół co najwyżej bardzo średni. Teraz będę utyskiwał nad ostatnim solowym dokonaniem śpiewaka. „Vagabond” miało być natchnione podróżami, jakie Michałek odbywał w trakcie swojej siedemnastoletniej kariery. No i pewnie jest. Pewnie też podróże były przyczynkiem, by nie nagrywać punka, a pokusić się o bardziej klasyczne, tłuste rockowe brzmienia. Na warsztacie jest więc wszystko co kojarzy nam się z rockiem do podróży. Trochę tu brzmień southernowych, trochę rockabilly, czasem przebija się jakiś pośledni Springsteen. Problem tylko taki, że wszystko to nagrane jakby bez przekonania, a ogólny poziom kompozytorski jest jednak mierny. I nawet jeśli głoś Gravesa jest nadal ładny, czysty, ciepły, to miłe wrażenie psuje to co śpiewa. Facet już na zawsze zostanie „byłym wokalistą Misfits”. Na co innego póki co sobie nie zasłużył.
Komentarze opinie