Reklama

Nowa płyta Davida Bowie. Warto?

06/03/2013 10:00
Bowie wydaje nową płytę. Facebook aż lśni od statusów, przeklejonych singli pilotujących album, wszyscy czują, że muszą ów fakt skomentować.

Wiadomo. Wszak mowa o jednym z najważniejszych i najciekawszych żyjących muzyków. W dodatku o byłym kosmicie i bożyszczu kobiet na całym świecie.

Jasne, że to pierwsze studyjne nagranie, jakim artysta częstuje nas od dekady. Jasne, że jest w takim wieku, w którym ciężko o gwarancje, że ten album nie będzie ostatni. Szczególnie zważywszy na jego kardiologiczne problemy. Jasne. Oczywiście co bardziej poczytne i co bardziej podatne na stosowaną od tyłu terpentynę, pisma i portale muzyczne ogłosiły „The Next Day” najlepszym powrotem w historii muzyki rockowej, albo muzyki w ogóle. Trudno się dziwić. I ja mam do Bowiego słabość. Tylko, czy płyta faktycznie wytrzymuje ciężar oczekiwań?

O Bowiem zwykło się mówić, że jest muzycznym kameleonem. Bo się zmienia. Zwykle nie była to jednak czysta mimikra, a kreatywne wykorzystanie tego, co w muzyce działo się wokół niego. Nie oklepywał więc muzycznych mód, choć jakoś się w nie wpisywał, nie pokuszał się o plagiaryzm, ale wszystko okraszał własnym charakterem.

I tak w jego dyskografii mamy zatrzęsienie albumów bardzo się od siebie różniących, a jednocześnie spiętych wspólnym mianownikiem, a to barwy głosu, a to sposobu komponowania. Tylko, że przez ostatnie dziesięć lat mody się zmieniały. Zmieniały coraz szybciej. Próżno w dobie blogosfery i tak dalece posuniętego eklektyzmu wierzyć, że przydarzy się światowej muzyce rewolta o zasięgu grunge’u, czy hip hopu. Nu rave i chillwave to doskonałe dowody.

Ciężko więc czymś konkretnie i poważnie przesiąknąć. A i sam Bowie jest już na tyle postacią ikoniczną i klasą samą w sobie, że jeśli ma cokolwiek oklepywać, to swoją własną dyskografię. Trop, że tędy droga mamy w postaci samej okładki – tej samej, która zdobiła jego album „Heroes”, ale z wielkim białym kwadratem zasłaniającym większość zdjęcia i prostą czcionką ujawniającą tytuł.

Znajduje to potwierdzenie w muzyce. Pierwszym singlowym „Where Are We Now” nawiązywał do „Thursday’s Child” z „Hours” (1999.), drugi – „The Stars Are Out Tonight” z kolei przywodził na myśl „Absolute Beginners” ze ścieżki dźwiękowej do filmu pod tym samym tytułem (1986.). Dalej mamy też numery, jak „Valentine’s Day” z okiem puszczonym do wczesnych wcieleń Bowiego, czy zupełnie już kosmiczny tekstowo „Dancing Out in Space”. Można więc powiedzieć, że na dobrą sprawę Bowie solidnie i – znowuż – kreatywnie podsumowuje swoją własną karierę.

Czy jednak dobry to w ogóle album? Na pewno nie podlega prostemu, kształtowanemu na Weekendzie, czy innych Rihannach gustowi. Nie ma tu oczywistych killerów, przebojów, które rozruszają czy to parkiety, czy to masowe media. Jasne, że album sprzeda się doskonale i będzie hulał po listach przebojów, będą to jednak listy alternatywne. Bo płyta wymaga. Wymaga pewnego zasobu wiedzy i osłuchania – nie dziwota – większość płyt Bowiego tego wymagała.

Jest za to bardzo, ale to bardzo urozmaicona i zdecydowanie nadaje się do lektury wielokrotnej – smaczków, różnorodnych wątków, a wreszcie wspomnianych tropów tu nie brakuje. I dobrze. Głupio byłoby przy takiej presji wydawać płytę prostą, oczywistą. Jest to też wybieg. Bo mimo, że absolutnie świetny, nie jest to na pewno najlepszy album w jego dyskografii. Na tyle jednak skomplikowany, że gros ludzi może się w tym nie połapać. To byłoby bardzo w jego stylu, czyż nie?

David Bowie
The Next Day
RCA, 2013
8/10

http://www.youtube.com/watch?v=QWtsV50_-p4

(Paweł Waliński)

 
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo fakty.bialystok.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do