Niedawno pisałem o płycie Paula Anki, gdzie po raz n-ty wyśpiewywane są standard amerykańskiej muzyki, czyli tak zwane oldies. Tym razem za tę samą działkę bierze się Willie Nelson.
Rozumiem. Metrykalnie ma do tego pełne prawo. Wszak w tym roku stuknęła mu osiemdziesiątka. Zgrzyt jednak występuje na linii wizerunkowej. Bo Willie Nelson nie jest croonerem z balowych sal epoki prohibicji, nie jest bawidamkiem z Las Vegas. Nie jest wokalnym lubrykantem pokroju Michaela Bublé. Nelson od zawsze grywa rdzenne country, a w dodatku jest dobrym dziadkiem amerykańskiej lewicy i poważnym głosem w kwestii legalizacji miękkich narkotyków po tamtej stronie Atlantyku.
I kiedy na nowej płycie siedzi tam, gdzie zwykle, to jest w numerach country’owych, wszystko gra. Kiedy wychodzi poza swoją strefę komfortu, brzmi to odrobinę dziwnie, może nawet absurdalnie. Bo niby głos sterany życiem, przepełniony zdobywaną z wiekiem mądrością, ale czy naprawdę gentlemański?
Nelson nie gentlemanem jest do licha, ale trampem, białym Indianinem, bardziej niż we fraku do twarzy mu w powycieranych i przyprószonych pyłem prerii skórach. Gdzie mu swingi tańczyć, kiedy jego warkoczyki smagałyby partnerkę bo buzi? I to wrażenie czyni płytę mniej znośną. Choć nagrana jest oczywiście – bo jakżeby inaczej przy tak poważnej figurze jak Nelson – na najwyższym poziomie.
Rozumiem chęć, by kończąc osiemdziesiątkę podkreślić, że było się istotnym elementem kilku muzycznych dekad. I zrobić to idąc w covery retro. Ja jednak o wiele bardziej cieszyłbym się z nowej studyjnej płyty naszego uroczego dziadka. Bo ileż wersji tych oldiesów można znieść? Popularyzacja w tym przypadku zahacza o molestowanie. O to może już tylko zniechęcać.
Willie Nelson Let’s Face the Music and Dance
Legacy Recordings, 2013
6/10
Komentarze opinie