Lisę Germano mało kto u nas zna, a szkoda, bo tej songwriterce zdarzyło się nagrać niejeden nielichy album. A i gościnne występy u Hectora Zazou, Yanna Tiersena, czy samego Bowiego jakiś tam szacunek budzą. Charakteryzuje się nasza Lisa charakterystycznym stylem gry na skrzypcach i jeszcze bardziej charakterystycznym, przyciszonym, szepczącym wokalem. Do tego pisze piękne piosenki przeznaczone dla tych, którzy cenią folkową tradycję, inteligentny damski pop, albo po prostu szukają somnambulicznej odrobinę wycieczki w krainę relaksu. „No Elephants” to jej dziewiąty studyjny longplay, bardziej wyciszony od dwóch poprzednich, które dryfowały w kierunku klimatów a’la PJ Harvey („In the Maybe World” tak mroczne było, że aż je wydał Michael Gira w swoim Young God Records). Delikatne, oparte o pianino melodie, doskonale egzekwowane tak wokalnie, jak i za pomocą pozostałego instrumentarium. Przy tym nierzadko błyskotliwe i wcale nie przesłodzone teksty. W kategoriach damskiej songwriterki będzie się ta płyta zmagać o tegoroczne podium – tak wieszczę. Oby tylko konkurencję miała na przyzwoitym poziomie.
http://www.youtube.com/watch?v=WsHW4-FTOyc
Otis Taylor
My World Is Gone
Telarc
7/10
Otis Taylor jest jednym z tych czarnoskórych bluesmanów, którzy za nic mają ograniczenia gatunku. Swobodnie i bez spiny wypuszcza się na tereny jazzu i – co ciekawsze – białego folku rodem z appalaskiego zadupia, gdzie bieda aż piszczy, a dzieci czasem mają dziadka i ojca w tej samej osobie, jeśli wiecie, co złośliwie sugeruję. Album poświęcił pamięci masakr i innych przeniewierstw, jakich dopuścił się rząd USA na rdzennych mieszkańcach Ameryki. Płyta łka, ciepły wokal Taylora niesie, szczególnie za sprawą charakterystycznego frazowania. Dodatkowym smaczkiem jest tu banjo i mandolina oraz piękne piruety, jakie na swojej gitarze wykonuje Mato Nanji, rdzenny Amerykanin, ale i nadworny gitarzysta Taylora. Co tu dużo mówić? Dla wprawionego ucha. Bez fajerwerków. No dobre, no.
http://www.youtube.com/watch?v=FURz85xq5MQ
Stephan Micus
Panagia
ECM,2013
7/10
Stephan Micus od 1976 roku niestrudzenie odrywa dla siebie, ale i przed nami atuty tradycyjnej muzyki Japonii, Indii, czy Południowej Ameryki. Ale nie tylko. Jego muzyczne wojaże czasem prowadzą go na świętą górę Athos, czy w zakamarki prawosławnej tradycji choralnej. Tak jet i tym razem. „Panagia”, czyli w grece „żeńska bogini”, a tradycji Kościoła Wschodniego „Dziewica Maryja”, to album gdzie instrumentarium z najdalszych zakątków świata schodzi się z potęgą 20-kilku osobowego chóru. Bizancjum ożywa i olśniewa majestatem, choć są i momenty skupienia, bo płyta w dużej mierze oparta jest o dźwięki smyczkowe. I – uwaga – nie jest to taniocha world music z godowymi śpiewami delfinów, którą znajdujemy w hipermarkecie w koszu z płytami za dychacza. Micus to konkret. Żaden ersatz. Polecamy.
Komentarze opinie