Trochę Polak, trochę Niemiec. Trochę bohater, trochę łajdak. Trochę narkoman. Kobieciarz i bon vivant. Bohater powieści "Morfina" Szczepana Twardocha rozprawia się bez litości z mitem bohatera konspiracji.
Wyobraźmy sobie, że wszystko co znamy znika. Ulica Lipowa zburzona, Piłsudskiego jadą czołgi. O 20.00 zaczyna się godzina policyjna. Jeśli wyjdziesz to zginiesz. Cztery dni temu umawialiśmy się ze znajomymi na wspólny wyjazd na Mazury, ale nie ma już dróg, torów, samochody zarekwirowało wojsko. Połowa naszej rodziny albo nie żyje albo zaginęła. Do ulubionej knajpy wstęp ma tylko okupant, zresztą po co tam iść, jak nie mamy pieniędzy. Wojna.
Konstanty Willemann znalazł się właśnie w takiej rzeczywistości, w rzeczywistości października 1939. Morfinista, bywalec, kobieciarz. Woli samochody od koni, ale woli konie od ludzi. Lubi, kiedy kobiecy tyłeczek odstaje sprężyście. Piękne jest życie Konstantego.
Aż tu nagle ubierają go w mundur, dają karabin i każą walczyć. Po szybkiej kapitulacji Polski trzeba wrócić do domu i do życia. Ale jak? Konstanty jakoś usiłuje sobie to po swojemu pozbierać. Nie chce być Polakiem, nie chce być Niemcem. Pragnie jedynie zdobyć kolejną buteleczkę morfiny i żyć swoim dawnym życiem bywalca i kobieciarza.
Przed historią jednak uciec się nie da.
Szczepan Twardoch w Morfinie osiągnął rzecz rzadką w polskiej prozie - wykreował antybohatera, którego nie sposób nie lubić. Młody pisarz ukazuje nam słabego, rozdartego człowieka wplątanego w wielką historię.
Język, jakim jest pisana "Morfina" może wydawać się czasem trudny, materia też nie jest lekka. Zdecydowanie nie jest to letnia "leżaczkowa" powieść. Mimo to, warto.
Komentarze opinie