Niestrudzony szkocki wrażliwiec (czytaj: dwumetrowy góral) znów czaruje pięknem.
Dużo się gadało ostatnio o Fishu. A to że nowotwór. A to że znowu nie radzi sobie z brzydkim alkoholowym nawykiem. Chleje, czy nie, płytę wydał i jest ona rzetelna do bólu. Wypada na pewno lepiej, niż rozbuchane (i bezsensowne? - przyp. PW) nagrania kolegów z byłego zespołu. Etap poszukiwań też już za nim. "A Feast..." to najbardziej zachowawcze nagranie od dłuższego czasu. I przy tym strasznie ładne.
Kto zna Fisha, ten wie o co chodzi. Kto nie zna, winien sobie uprzytomnić, że jest to jedna z ważniejszych postaci rocka neo-progresywnego, który wykwitł w latach osiemdziesiątych. Jeden z ciekawszych tekściarzy w rocku w ogóle, alkoholik, Szkot, drwal i niesamowity wrażliwiec. To on śpiewał w kanonicznym "Kayleigh" i to on pytał, czy jesteśmy tylko "cukrzanymi myszami w deszczu". Dodatkowo facet ma wokal, który pewnie nieraz pomyliliście (pomylilibyście) z Collinsem, albo Peterem Gabrielem.
Po różnych płytach, po różnych brzmieniowych próbach Fish ląduje w dobrze znanej strefie. Skomplikowanego rocka, który nie ciężarem, ale liryzmem stoi. Po staremu brzmi "Perfume River", czy "All Loved up", które mogłyby się znaleźć choćby na "Vigil...". "Crucifix Corner" ma melodię podobną do "A Gentleman"s Excuse Me". Do "Raingods..." bliżej balladce "Blind to Beautiful". Numer tytułowy brzmi jak przeciw-grunge"owe nowojorskie granie z początku lat "90 (myślcie Counting Crows). "The Gathering" cieszy z kolei paradą, która obiecuje wzruszenia na miarę tytułowgo kawałka z debiutu Marillion. Na wyrost, ale zawsze. Uroczym jest mroczny "Thistle Alley". Fajnym noirem czaruje "The Leaving". Zjawiskową miniaturką (nie tylko w skali tej płyty) jest natomiast "The Other Side of Me" doskonale punktujące dotychczasowe wokalne duety Fisha, wspomnieć choćby "Just Good Friends".
W przeciwieństwie do poprzedniego albumu, "13th Star", Fish nie ściga się z Kate Bush, czy wspomnianym Peterem Gabrielem. Nie jest tu też szczególnie progresywnie, choć w fajnie zbudowanym "High Wood" zadęcie sięga zenitu, z niepotrzebnym nikomu metalowym chórem. Ot, piosenki. Zwykle fajne. Zwykle mądre i zręczne.
Fish w trakcie wokalnej rekonwalescencji spędził też trochę czasu w podróży, zwiedzając choćby południowo-zachodnią Azję. Miał czas żeby wytchnąć, nasiąknąć nowymi wpływami, znaleźć inspirację. I znowu śpiewa o czymś. Nie gra epigona siebie samego. Dobrze, Dereck. Leć z rekonwalescencją. Śpiewaj nam nadal pięknie. Może mniej pij..? Ale kimże jestem, żeby tego argumentu używać?
Fish
"A Feast of Consequences"
Chocolate Frog
7/10
Komentarze opinie