Można ostrożnie zaryzykować stwierdzenie, że polskie kino najlepsze lata ma za sobą. Nie zawinił tu brak talentu, lecz wyraźne wskazanie masowej publiczności, że najlepsze są wysokobudżetowe produkcje hollywoodzkie, pełne efektów i postprodukcji, co zresztą jest powrotem do początków kina, które przecie stworzone było by pokazywać widowiska, przy których blednie nawet „Straszny Dwór” białostockiej opery.
Podlaski świat filmowy ma dziś dobrą markę w Polsce i poza jej granicami. Wytrwała praca kilkudziesięciu osób, ich zaangażowanie i talent sprawiły, że zaskakujące ataki Filmowego Podlasia są bardzo wysoko oceniane i wyczekiwane. Jednak jest to coś, na co nas stać – dokumenty, ulotne krótkie formy, czerpiące pełnymi garściami z magii Podlasia. Na kino z początków istnienia – „Podróż na Księżyc” Méličsa, „Narodziny Narodu” Griffitha czy „Metropolis” Langa zwyczajnie nigdy nie mogliśmy sobie pozwolić. Ale czy na pewno?
Rok 1996. „Fikcyjne Pulpety” Wojciecha Marii Koronkiewicza.
Kobas Laksa Pizdoklatky i Wojtek Koronkiewicz, niczym Vincent i Jules, przemierzają ulice Białegostoku. Archiwum obrazków z zaginionego świata, mleczne bary, pierwsze białostockie puby, parada freaków z tamtych czasów, dziś często spoważniałych, legendarna bójka w przedsionku kościoła farnego i kopalnia cytatów na miarę pierwowzoru („wódka, dziwki, konserwy i muzyka bez przerwy”). Mistycyzm i słownictwo lepsze niż w oryginale, i to zakończenie – ezoteryka przebijająca „Obywatela Kane”. Pozwolę sobie zacytować (prawie) w całości biblijnie wieloznaczne: „No przyjedzie jeszcze koza do woza. I poprosi obroku. A wtedy, dla tej k…y nędzy, batami, ch….i po boku!”. Komentarz z sieci: „Od dnia premiery w domu u kumpla, Białystok jawi mi się, jako miasto niemal magiczne. Koniecznie muszę kiedyś tam pojechać i poczuć wielokulturowość i niepowtarzalność, które tak fajnie pulsują z tego dzieła.”.
Rok 2000. „Oko Boga” Piotra Krzywca.
Piotr Krzywiec sam jest legendą. Twórcą pojęcia „Hollywoodbiałystok”. W jakiś sposób przerósł Białystok, lub odwrotnie – to miasto go przerosło i przydusiło. Jako dwudziestolatek wygrał główną nagrodę MTV „U2 ZOOTVCAM COMPETITION”, czyli światowy konkurs na teledysk zespołu U2, wybrany z tysięcy kandydatów przez samego Bono. Nie mając jeszcze trzydziestki, nakręcił w Białymstoku największą na owe czasy produkcję amatorską na świecie. „Oko Boga” – thriller science-fiction. Setki wykonawców, profesjonalni aktorzy (np. dzisiejsza gwiazda „U Pana Boga za…” Andrzej Beya-Zaborski), przed kamerą jednostki wojskowe, służby mundurowe, wozy pancerne na białostockich ulicach i snujące się dymy… Do dziś w naszym mieście nie powtórzyło się nic podobnego, nie odbyła się żadna premiera w tak amerykańskim stylu, z limuzynami, plutonem sił specjalnych, dywanami i łańcuchami. Film został w przedziwny sposób zawłaszczony przez pozafilmowe wypadki i wciąż czeka na siłę, która wyciągnie go z niebytu i pozwoli na udostępnienie szerokiej publiczności. Jak piszą recenzenci filmowi – koniecznie!
Rok 2009. „Flesh Area” Adama Zyskowskiego.
Rozbuchany horror gore z pochodem zombi przez Rynek Kościuszki, krwią płynącą potokami, odrąbanymi kończynami drgającymi w płomieniach świec w otchłaniach piwnic białostockich knajp. Budżet w wysokości mandatu drogowego wyłaził każdą szczeliną, krew okazywała się barszczem wymieszanym z kawą, morderca wycinał pięknej ofierze wątrobę wieprzową z pobliskiego sklepu, za reflektory do nocnych scen służyły ręczne latarki (wiem to, bo jako jeden z uczestników filmowej jatki – ojciec siekający zombie tępym mieczem iaito – sam taką latarkę ofiarowałem), ale to właśnie temu filmowi poświęcony został artykuł w „Polityce” opisujący go, jako egzemplifikację frustracji i gniewu młodych, wykształconych, bezrobotnych (Marcin Kołodziejczyk „Białystok gore!”, 21.04.2009). „Flesh Area” to wreszcie ostatni film z udziałem białostockiej legendy – Olafa Wesołego, który ucztuje już w Valhalli, pałacu o 540 bramach…
Rok 1993. „Cztery smalce i nietoperz”.
Film nie powstał w Białymstoku, lecz nieopodal, w Białej Podlaskiej. Za jego realizację odpowiedzialni są studenci tamtejszej AWF, a dokładniej – zawodnicy sekcji taekwondo, z której Biała Podlaska słynęła i słynie, jako że tam właśnie wykłada legenda sztuk walki – Zbigniew Bujak (VI Dan). „Cztery smalce i nietoperz” to rozbudowana fabuła gangsterska, łącząca wątki i historie. Zadziwia jednak logika i dowcip, a przede wszystkim coś, czego do dziś nie ma w polskim kinie – poziom choreografii i wykonania walk. Na nich, bowiem oparta jest cała konstrukcja filmu (oraz na dźwiękach z komputera Amiga). I do dziś żaden profesjonalny polski film nie przebił tych scen. Z jednej strony to nic dziwnego – na ekranie „latają” niegdyś studenci – dziś światowe sławy, jak Jarosław Suska – sześciokrotny (!) Mistrz Świata Taekwondo, czy Mariusz Steckiewicz, trener kadry narodowej Finlandii. To jednak, co sprawia, że „Cztery smalce…” ogląda się znakomicie, to przede wszystkim fakt, że cały, ponad dwugodzinny film, nakręcony został na ulicach Białej Podlaskiej z zaskoczenia – rozmaitego sortu złoczyńcy i pogromcy walczą więc wprost na parkingach, w sklepach, wśród zdumionych przechodniów nieświadomych, że oto powstaje najlepszy film kopany w historii polskiego kina. I to w, niezmiennej do dziś, siermiędze Białej…
Tyle wspomnień o Podlaskim Hollywood. Gdzieś w głębi serca mam nadzieję, że jest powód, by wszystkie wspomniane dzieła, ze wszystkimi ich niedostatkami przypomnieć lub objawić po raz pierwszy. W końcu to kawałek naszej historii.
Komentarze opinie