Queens of the Stone Age zawsze potrafili połączyć ciężar i maskulinizm prawdziwego męskiego grania rockowego z jednoczesną owego fajnością.
Co nie jest takie proste, bowiem większość oldskulowej siepy tego typu kojarzy nam się z panami z wąsem i piwnym brzuchem, celującym w stylówę ZZ Top. Nowoczesne rockowe granie z kolei zbyt mocno stało/stoi pielęgnowanym sumiennie zaczesem i nocnym płaczem w kącie pokoju. Josh Homme jednak jedno z drugim połączyć potrafi. To znaczy nagrać album naraz mocarny brzmieniowo i bardzo poznaczony etosem macho, a jednocześnie bardzo przystępny, przebojowy i nie brzmiący jak antyki z rockowego hall of fame.
"...Like Clockwork" to faktycznie najbardziej przystępna płyta grupy, gdzie pustynne granie spod znaku Kyussa podane jest w takiej formie, że bujać się przy niej mogą nawet noszący afro fani funku. Płyta po prostu robi. Zniknęło trochę post-sabbathowskiego ciężaru, za to moc jaka płynie z ich nowego albumu wysadzi niejeden watomierz. Jest lekko – lżej niż dotąd, ale nie banalnie. Hitowo, ale bez chałtury. Mrocznie, ale nie dziecinnie. A co najmniej połowa kawałków może starać się o tytuł rockowego hymnu.
Niby nic to nowego, bo numery Homme zawsze pisał mocne. Jednak odwieczna prawda, że rudy Josh powoduje u panien, mężatek i wdów nocne wilgotnienie, a wśród męskiej części fanbase"u wychodzenie z zazdrości żyłki na czoło znajduje na "...Like Clockwork" potwierdzenie. I po mieście można z tym na uszach pochodzić. I na imprezie nie wstyd puścić. Nawet wśród hipsterów. Nawet.
Queens of the Stone Age "...Like Clockwork"
Matador
7/10
Komentarze opinie