Reklama

Jak w zegarku

09/06/2013 15:30
Queens of the Stone Age zawsze potrafili połączyć ciężar i maskulinizm prawdziwego męskiego grania rockowego z jednoczesną owego fajnością.

Co nie jest takie proste, bowiem większość oldskulowej siepy tego typu kojarzy nam się z panami z wąsem i piwnym brzuchem, celującym w stylówę ZZ Top. Nowoczesne rockowe granie z kolei zbyt mocno stało/stoi pielęgnowanym sumiennie zaczesem i nocnym płaczem w kącie pokoju. Josh Homme jednak jedno z drugim połączyć potrafi. To znaczy nagrać album naraz mocarny brzmieniowo i bardzo poznaczony etosem macho, a jednocześnie bardzo przystępny, przebojowy i nie brzmiący jak antyki z rockowego hall of fame.

"...Like Clockwork" to faktycznie najbardziej przystępna płyta grupy, gdzie pustynne granie spod znaku Kyussa podane jest w takiej formie, że bujać się przy niej mogą nawet noszący afro fani funku. Płyta po prostu robi. Zniknęło trochę post-sabbathowskiego ciężaru, za to moc jaka płynie z ich nowego albumu wysadzi niejeden watomierz. Jest lekko – lżej niż dotąd, ale nie banalnie. Hitowo, ale bez chałtury. Mrocznie, ale nie dziecinnie. A co najmniej połowa kawałków może starać się o tytuł rockowego hymnu.

Niby nic to nowego, bo numery Homme zawsze pisał mocne. Jednak odwieczna prawda, że rudy Josh powoduje u panien, mężatek i wdów nocne wilgotnienie, a wśród męskiej części fanbase"u wychodzenie z zazdrości żyłki na czoło znajduje na "...Like Clockwork" potwierdzenie. I po mieście można z tym na uszach pochodzić. I na imprezie nie wstyd puścić. Nawet wśród hipsterów. Nawet.

Queens of the Stone Age
"...Like Clockwork"
Matador
7/10

http://www.youtube.com/watch?v=iFca32_7YUU

(Paweł Waliński)
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo fakty.bialystok.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do