Możecie nie pamiętać, ale w połowie lat dziewięćdziesiątych Oasis mieli wszystko.
Ich single hulały po listach przebojów (tutaj – za oceanem zespół sukcesów nigdy nie powtórzył), Europa miała swoją odpowiedź na grunge, bracia Gallagher byli bożyszczami tłumów. Mogli sobie pozwolić na wydawanie kasy z rozmachem Tysona, pijackie i narkotykowe awantury, oznaczanie w kajeciku ptaszkami zaliczonych modelek ze światowej ekstraklasy.
Wszystko mogli. Tyle, że granie jakie zaproponowali światu wraz z konkurentami z Blur było świeże. Jasne, że tak naprawdę powielało to, co The Beatles robili dwadzieścia-kilka lat wcześniej, ale po tym, jak rock ugrzązł a to w punku, a to w zadętych progresywnych i metalowych formach, ładne przebojowe piosenki oparte na świetnych harmoniach robiły robotę. Potem oczywiście Oasis robili ciągle to samo. Nagrywali takie same piosenki, oparte na tych samych patentach. Może mniej przebojowe. Może. Sukcesu nie powtórzyli.
Druga rzecz, że temperament wokalisty także się nie zmienił, co niedawno skutkowało tym, że po awanturze eksalującej do poziomu bicia się nawzajem gitarami, drogi artystyczne Gallagherów rozeszły się. I co? I znowu żadnej zmiany. Liam powołał do życia Beady Eye w tym samym składzie w jakim grało Oasis (minus brat), nagrał szereg identycznych do poprzednich piosenek i...
"Be" mogłoby być kolejną płytą Oasis. Że nie jest, to kwestia tylko nazwy. Przebojów jak nie było, tak nie ma, zmiana formuły tu żadna, rozwój – jeśli nawet zapowiadany – pozorny. Klisza na kliszy i kliszą pogania. "Oasis minus brat" kiszą się we własnym sosie do tego stopnia, że człowiek sam by się nad nimi zlitował i dorzucił się do ściepy na jakiegoś wybitnego, a pchającego palce w materiał producenta. Sam by im zapłacił, żeby poszli gdzie indziej szczęścia szukać.
Albo zafundował im już emeryturę. A że nie kosztowałoby to mało, pozostaje zwyczajnie nie kupić "Be", psychicznie wyprzeć jej istnienie, w odmętach własnej jaźni uznać Liama za zmarłego i refutować wszelkie przyszłe newsy o jakimkolwiek nowym materiale. Bo trzeba być zaprawdę psychofanem, żeby powtarzany po raz n-ty potok błahych linijek wziąć za objawienie. Trzeba poza Liamem świata nie widzieć, żeby uznać za wiarygodne kolejne te same wyśpiewywane nosowym głosem refreniki. Gallagher nie ma nic do powiedzenia. Więc chodzi. Do rzeki, z rzeki, z powrotem do rzeki i znowu z niej. I tak w kółko. I nic to, że Beady Eye nigdy nie będą wybitnym zespołem. Ba! - nawet dobrym nie będą. Nic to. Heraklitowi pokazał Liam fucka. To też jakieś osiągnięcie.
Komentarze opinie