Już w weekend 19-20 lipca kolejna edycja Festiwalu „BASowiszcza", czyli okazja, by – jak to na festiwalu muzycznym – porządnie się wybawić, ale też poznać i wesprzeć kulturę naszego wschodniego sąsiada.
Na początek warto powiedzieć jedno. Białorusini to nasi sąsiedzi i fakt, że mówiąc eufemistycznie mają gorzej niż my, nie jest żadną ich winą, a raczej zrządzeniem losu, który był dla nich jeszcze mniej pobłażliwy niż dla nas. A że na własnej skórze poznaliśmy to, co teraz ich dotyka, tym większą empatią powinniśmy ich darzyć. Odbywający się rokrocznie od 1989 r. festiwal „BASowiszcza" stanowi próbę budowy pomostu między nimi a nami, między młodzieżą stąd i stamtąd. Misja to bardzo zacna. Szczególnie że nasi sąsiedzi z oczywistych przyczyn politycznych nie mogą się nam zrewanżować organizacją u siebie imprezy, siostrzanej wobec odbywającego się w położonym nieopodal Białegostoku Gródku „BASowiszcza". Ale nie tylko taki cel ma festiwal.
Sama nazwa: „BASowiszcza" (uwaga – to liczba pojedyncza, nie mnoga, więc nie: „te BASowiszcza") pochodzi od akronimu nazwy jednego z organizatorów, którym jest Bielaruskaje Abjadnannie Studentau (drugim jest Fundacja „Villa Sokrates"), studencka organizacja zrzeszająca członków mniejszości białoruskiej w naszym kraju. I studencki, czy raczej juwenaliowy charakter dotąd miał sam festiwal. Funkcjonował trochę na podobnej zasadzie jak festiwal w Jarocinie.
Był miejscem, gdzie ci artyści, którzy niekoniecznie mieli ochotę tańczyć jak zagrają im białoruskie władze, mogli zaprezentować swoją sztukę, wypowiedzieć się. Co w ich ojczyźnie sumiennie im się utrudniało albo nawet uniemożliwiało. „BASowiszcza" z Jarocinem łączyła zawsze niekoniecznie pochlebna łatka mocno niegrzecznego festiwalu, a niejedna osoba trwała w przekonaniu, że poza koncertami działy się tam sceny żywcem wyjęte ze stron Dantego. Nic bardziej mylnego. Festiwal „BASowiszcza" przeszedł daleką drogę od nieśmiałych partyzanckich początków do festiwalu będącego tak naprawdę imprezą kulturalną. Bo tak, jak zmienia się młodzież, zmienia się bunt. Płaszczyzny jego wyrażania, jego język. Dziś partyzantki kulturalnej nie uprawia się rzucając kasztanami w czołgi, ale w sieci, poprzez media, happeningi artystyczne i polityczne. W tym właśnie kierunku zmierza gródecka impreza.
Nic dziwnego, że zachęceni tą ewolucją poczuli się jedni z największych polskich artystów. Gościem „BASowiszcza" będzie w tym roku Paweł Althamer, znany nie tylko ze swoich instalacji, ale i poważnego zacięcia politycznego. Przypadnie mu rola organizatora Partyzanckiego Kongresu Rysowników, czyli 48-godzinnej akcji artystycznej, w którą będzie mogła zaangażować się publiczność.
Festiwal gościć będzie również Roberta Kuśmirowskiego z jego autorskim projektem „Died Moroz Convention +3", mającym rzucić nowe światło na tak błahy pozornie temat, jak spotkanie człowieka z człowiekiem. Pojawi się też Artur Żmijewski (Żmijewski – artysta; nie mylić z ojcem Mateuszem), który poza prezentacją swoich filmów przeprowadzi performatywną rekonstrukcję historyczną „Przystąpienie". Zorganizowane będzie też plenerowe studio fotograficzne oraz coś, co organizatorzy enigmatycznie nazwali „działaniami kulinarnymi". Nawet sam plakat festiwalowy wyszedł spod ręki nie byle kogo, bo samego Leona Tarasewicza. Czy wygląda
Wam to na „alkofestyn”? Zdecydowanie nie. Tym bardziej, że lista niemuzycznych atrakcji „BASowiszcza" – kiedy to piszę 26 czerwca – nie jest jeszcze zamknięta. Kto wie, jakie jeszcze osobistości uda się zobaczyć?
W myśleniu o festiwalu ważne jest też coś innego. Organizatorzy podkreślają, że nie chcą tworzyć wrażenia, że „BASowiszcza" to impreza służąca wyłącznie oporowi wobec władz Białorusi. Festiwal ma też inne, nie mniej ważne zadanie: ma integrować nasz region i żyjące w nim grupy etniczne, a w przyszłości – być wizytówką pogranicza.
Stąd na tegoroczną edycję zaproszono choćby gości z Ukrainy. Ma ona być ponadnarodową płaszczyzną porozumienia i przepływu kapitału intelektualnego. Przekonywać, że w naszym regionie granice państwowe są raczej stanem umysłu niż jakimś geograficznym, kulturowym czy etnicznym faktem. Wymiar wspólnoty polskich i białoruskich doświadczeń historycznych na tegorocznej edycji podkreśli choćby organizowana w przeddzień festiwalu projekcja niemego (muzykę do filmu zagra Siarhiej Pukst) filmu „Kastus” Kalinouski (1927., reż. Uladzimir Hardzin). O Kalinowskim – bohaterze tak dla Polaków, jak i Białorusinów – warto pamiętać, szczególnie w roku dla powstania styczniowego rocznicowym.
Trudno się jednak oszukiwać. Skoro festiwal jest imprezą muzyczną, to właśnie muzyka musi być najpoważniejszym wabikiem. A program trzydniowego festiwalu nie obfituje może w gwiazdy, które zobaczymy na szklanym ekranie podczas wycierania butami scen przeróżnych stacji telewizyjnych. Jest za to wyjątkowo zróżnicowany artystycznie. Polską reprezentację stanowić będzie Kim Nowak braci Waglewskich, Masala Soundsystem, Orkiestra Klezmerska Teatru Sejneńskiego czy Indios Bravos. Pojawią się też artyści białostoccy: Pokrak oraz Ilo&Friends [wywiad z Ilo&Friends, także slów kilka o festiwalu, przeczytacie na str. 20. – red.].
Naszych sąsiadów z kolei reprezentować będzie absolutna koncertowa rewelacja (sprawdzone na własne uszy podczas tegorocznych Juwenaliów) w postaci zadomowionych już w naszym mieście rockowych szczyli z The Toobes. Pojawi się też istny guru białoruskiej sceny niezależnej, czyli Aleksander Pomidoroff . Zagrają Akute, Vinsent, czy Re1ikt. Dodatkową atrakcją będzie występ Ukraińców z formacji Perkalaba. Wszystko zamknie się elektronicznym afterem, na który gwiazdy wypożyczył festiwal „Original Source: Up to Date". Bity fundować będą Ed Cox (UK), Fed (BY) oraz nasi krajanie: Depizgator i Auricom.
Cieszy, że w naszym regionie lato to nie tylko pucha z piwem nad jeziornym molo, a dzięki dobrej współpracy NGO, władz samorządowych i bezinteresownego wsparcia osób prywatnych udaje się stworzyć imprezę ważną nie tylko dla mniejszości, ale dla całego regionu. A ten, niezależnie gdzie faktycznie przebiegają granice, ożywa koncertami i festiwalami. Cieszy, że „BASowiszcza" w końcu idzie z duchem czasu. Cieszy, że bawiąc się, możemy jednocześnie wymiernie pomagać przyjaciołom, których prześladuje łysiejący ekonom z mało twarzowym wąsem. Że kolejna festiwalowa marka zaczyna nadążać za duchem czasu. Wszystko to cieszy. I tak ma być. Lato przecież mamy. Więc czemu się nie cieszyć?
(tekst: Paweł Waliński, foto: Materiały organizatora)
Komentarze opinie