Reklama

Lynch na muzyce

22/07/2013 10:00
Davidowi Lynchowi ostatnio mało co wychodzi. Jak wiedzie mu się na płaszczyźnie muzycznej?

Krytycy i widzowie byli zgodni. "Inland Empire" Lynchowi nie wyszło. Gdzieś zgubił tę fantastyczną umiejętność przykuwania widza do ekranu. Gdzieś jego patologiczna wyobraźnia zaczęła się powtarzać i nużyć. Wszyscy zgodnie powiedzieli, że po "Mulholland Drive" reżyser zanotował zniżkę formy. Na innych odcinkach nie było lepiej. Zaangażował się nasz biedak w jakieś sekciarskie działania, budząc powszechną śmieszność, a dodatkowo inwestując twardy pieniądz w well-being swojego guru. Przykre. Ale z innej mańki – zaczął realizować się muzycznie. I tu szło mu lepiej.

"Crazy Clown Time" sprzed dwóch lat, gdzie wokalnie udzielała się Karen O z Yeah Yeah Yeahs oceniano całkiem nieźle. Klimat, którego nie potrafił reanimować w ostatnim filmie z powodzeniem przywrócił do życia muzycznie. I nadal to robi, bo "The Big Dream" to nadal typowo lynchowska oniryczna podróż po krainie sennych koszmarów, pań śpiewających w grzejniku, czerwonych kotar w Czarnej Chacie i wszelakich dziwności, za które pokochały go miliony fanów na całym świecie.

Poza "The Ballad of Hollis Brown" Boba Dylana, album w stu procentach wypełnia autorski materiał. I tu zaczyna się problem. Bo numery są fajne. Niosą klimatem, kompozycyjnie robią co trzeba, choć przecież nie o przebojowość tu chodzi. Problem zaczyna się na płaszczyźnie produkcyjno-wykonawczej. Raz, że Lynch wokalistą jest żadnym: głos ma piszcząco koźli, akcent absolutnie obrzydliwie amerykański. Dwa, że głos artysty przepuszczono przez jeszcze mocniej go zohydzający przester. Trzy, że wszystkie numery wyprodukowane są w bardzo podobnej konwencji. Studzienno-gumowej, jeśli to cokolwiek rozjaśnia. Może i pozytywnie wpływa to na spójność albumu. Bardzo niedobrze robi za to w uszy już na poziomie trzeciego – czwartego numeru. Zaprawdę trzeba mieć mocno specyficzny nastrój, żeby przez lynchowskie kwękolenie przebrnąć. A szkoda, bo gitarowo i rytmicznie album wcale nie jest nieinteresujący. Nosowa maniera wszystko jednak koncertowo grzebie. Nie jest to album jednoznacznie zły. Jest za to jednoznacznie nieznośny. Chyba, że to kolejny przyciężki żart Pana Reżysera. Nie zdziwiłbym się. Tak, czy inaczej na przyszłość sugerowałbym oprzeć swoje niezłe pomysły na bardziej uzdolnionych muzycznych wyrobnikach. Zakończę trawestacją kwestii Bogusia Lindy z "Quo Vadis":

"Powiedzcie Davidowi, że może gwałcić,
ale niech nie tańczy
Powiedzcie Davidowi, że może podpalać,
ale niech nie gra na cytrze
Powiedzcie Davidowi, że może zabijać,
ale niech nie śpiewa."

David. Nie śpiewaj. Boguś Linda prosi.
(Paweł Waliński)

David Lynch
"The Big Dream"
Sunday Best
6/10

 

 
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo fakty.bialystok.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do