Empire of the Sun drugim albumem udwadniają, że nie wystarczy przystroić się w fantazyjne stroje i w pupę włożyć piórko. Żeby nagrać dobry album, trzeba mieć content.
Debiutancką płytę, "Walking on a Dream", Empire of the Sun wydali w 2008. roku, kiedy moda na retro synth-popowe granie osiągnęła apogeum. A jak coś osiąga apogeum, to wiadomo – dalej już tylko równia pochyła. "Walking..." zafunkcjonowało więc w czasie, kiedy nie każdy jeszcze wiedział, czym jest duet Hurts, nie każdy na wyrywki znał single Foster the People, czy Cut Copy. Czyli w momencie, kiedy z tortu można było jeszcze wykroić dla siebie kawałek. Pięć lat później już tak łatwo nie jest. I po "Ice on the Dune" to słychać.
Na całym albumie nie pojawia się nawet delikatny sygnał nowej jakości, poszukiwania czegokolwiek interesującego artystycznie. Jest oklepywanie tego samego, co poprzednio i co przez innych dawno już oklepane zostało. I co z tego, że kawałki może i fajne, skoro toną w powtarzalnych aranżacjach? Co z tego że łądne melodie, skoro wokal czyni je zupełnie nieznośnymi? Co po kosztujących furę kangurzych baksów teledyskach i stylizacjach podpatrzonych na poły u Limahla, na poły u Sigue Sigue Sputnik, jeśli zamiast poważnej i fajnej zawartości muzycznej mamy zwyczajną wydmuszkę? I może nas duet próbować przekonać, że jak odsłuchamy płytę dwieście razy, to zrazu za naszym oknem pojawi się Falkor (kto nie kojarzy – puchaty pso-smok z "Niekończącej się opowieści"), powie nam "cześć" i zabierze w pełen przygód lot życia. I na puchaczu lecieć będziemy, w kosmate ucha się wtlucać. Nie, oj nie. Na "Ice on the Dune" magia jest rodem ze sklepu ze sztuczną kupą i gumami, co rażą prądem.
Jarmarczna, pozorna, plastikowa, naciągana. Nieprzekonująca. Ot, wszystko co znaliśmy i lubiliśmy w ejtisach zebrane do kupy, podciągnięte produkcją i... tyle. W dodatku tak mało zróżnicowane, że ma się wrażenie, że oto przez całe 42 minuty słuchamy jednego numeru. Może i słodkiego (przesłodzonego?), urokliwego (miałkiego?). "Ice on the Dune". Lód na pustynnej wydmie. Gra kontrastów. A figę! Chłopcy po swojej muzycznej pustyni błądzą nie dosyć, że daremnie lodu szukając, to wody nawet. W kółko i w kółko.
Co nie zmienia faktu, że jeśli porzucimy wygórowane oczekiwania, uznamy fakt, że Empire of the Sun niczym specjalnym nie jest – ot sezonowym przehajpem – to płyty da się sluchać. Sprzątając, gotując, na rowerze jeżdżąc, albo wózkiem widłowym. Można przy niej wydoić krowę, wymłócić zboże, albo dziewkę, można urządzić zombie walk. Tylko po co, skoro wokół całe mnóstwo muzyki ciekawszej, bardziej odkrywczej i zajmującej?
(Paweł Waliński)
Empire of the Sun
"Ice on the Dune"
The Sleepy Jackson Pty
5/10
Komentarze opinie