Reklama

Marzę o Oskarze!

22/04/2015 15:44


Występów boi się bardziej niż policji, nie wstydzi się marzyć i nie przejmuje się opinią ludzi – z Ryszardem Dolińskim rozmawiał Łukasz Kozłowski

Są aktorzy, którzy gdy muszą zagrać bezdomnego, to mieszkają w parku, jak bezdomni, żeby to poczuć... Pan też tak robił?
RD: Nie, to nie jest potrzebne. Oczywiście są różne szkoły, ale moja wyobraźnia jest taka, że potrafię w jakimś stopniu prawdziwie to skonstruować. Kiedyś graliśmy spektakl „Fasada”, Dudy Paivy. On wymyślił, że ja mam prowokować ludzi. Pół godziny przed spektaklem wychodziłem do parku przy teatrze. Spacerowałem w łachmanach, udawałem lumpa. Raz leżę na ławce, udaję, że śpię, nagle słyszę „niebieskich”: „Co tak leżymy?” - policjant do mnie. Chciałem powiedzieć, ja jestem aktorem, ja tu gram, tylko tak przed spektaklem wyszedłem... ale jak już pół godziny leżę to wyszło mi: „jaaa jeeestem aktooem”. Oni na to: „Dobra, dobra my też”. I jeb do suki. Bileterka ich złapała jak już zjeżdżaliśmy na Grochową. Innym razem leżę na ławce, podchodzi lump, „koleś migaj stąd, bo psy chodzą”... a ile papierosów dostałem... (śmiech). W Holandii, gdy byliśmy na tournée, miałem specjalnego człowieka, który mnie pilnował, bo policja za każdym razem mnie zabierała.

Ludzie Pana nie rozpoznawali?
RD: Kiedyś przed spektaklem leżałem na ulicy, idzie facet i coś do mnie krzyczy: „Czego on tu leży?”. Nagle, słyszę damski głos: „Ja tego pana znam, ja byłam jego studentką, to jest wspaniały człowiek. Różnie w życiu się układa, tak się stało. Panie Ryszardzie, czy mogę Panu pomóc?”. A ja dalej twardo udaję, ślina cieknie, brudas taki... I ona mówi: „Panie Ryszardzie, może ja kanapki Panu przyniosę?”. Zaciągnęła mnie pod salon fryzjerski na Grochowej. Myślę sobie: „Boże drogi, powinienem przestać, podziękować Pani...”.

Nie obawia się Pan złej opinii na swój temat po takich „ćwiczeniach” w parku?
RD: Widza, po spektaklu – opinii ludzi – nie... Ja nigdy nie byłem lumpem, ale jak leżałem wtedy na ławce, to widziałem „porządnych ludzi”, którzy szli ścieżką i widząc mnie – obchodzili dookoła, żeby nie mieć bliskiego kontaktu, omijali... Czemu nie podejść? Ja podchodzę i mówię: „Co, zimno nie?”, rozmawiam, obserwuję, szanuję najprostszego człowieka, każdy ma mózg, każdy coś myśli, coś czuje... Potem przyszło mi grać coś takiego.

Zmieniając temat – dlaczego został Pan w Białymstoku? Czy nie lepiej byłoby się przenieść np. do stolicy?
RD: To nie jest emfatyczna wypowiedź – kocham Białystok. Jak muszę jechać do Warszawy, to jak za karę. Mój przyjaciel, z Warszawy, mówi, że Białystok to jedyne miasto w Polsce, gdzie bieg wrzuca się dopiero, jak się zielone zapali. Teraz taki czas nastał, że wszyscy pędzą, szukają pieniędzy, szukają czegoś... nie wiem... a ja lubię sobie zasiąść i gwarzyć, tu wszystko wolniej płynie. Uwielbiam to miasto. Moi znajomi, artyści z Bieszczad, Czech, przenoszą się do Białegostoku. Mój kolega mówi: „Nie wiem, na czym to polega, ale tu jest atmosfera, że chce się pracować”.

Chciałby Pan coś tu zmienić?
RD: Musiałbym wymyślić, co mi się nie podoba, znalazłbym, zawsze można coś znaleźć... Białystok jest miastem cudownym, tylko my Polacy mamy taki charakter, że cały czas chcemy narzekać, a mi jest dobrze. Obracam się w sferach artystów, oni są minimalistami, nie chcą dużo. Jeżeli ktoś jest marudą, to wszędzie będzie narzekał.

Trzeba być optymistą?
RD: Jeżeli coś umiesz, coś wiesz, masz sprecyzowane co chcesz, nie chodzi mi tylko o artystów... Do młodych mówię: „Walcz, przynoś propozycje, staraj się, gryź to! Nie pozwól, żeby teatr się zepsuł, żeby zepsuli się reżyserzy, wykłócaj się, żądaj, walcz o to, żeby było jak najlepiej, bo jak nie, to powiesz idę do pracy.” Ja tego nie chcę, ja chodzę do teatru, a nie do pracy...

Jak udało się Panu pogodzić teatr i życie rodzinne?
RD: U mnie to jest jedno, moje dzieci wychowały się w kulisach, żona zna wszystkich w teatrze. Nie ma tak, że tu jestem aktorem, a tam cywilem, jestem taki sam. Zawsze byłem w domu. Fakt, były przypadki, że żona stała na parkingu z torbą podróżną, wymieniałem pustą na pełną, i dalej w trasę. Cześć – cześć i tyle.

Czyli można?
RD: Można, tylko trzeba chcieć. Raz, gdy wróciliśmy z Edynburga, ponad miesiąc mnie nie było, wysiadam z busa i córka, miała może z półtora roku, nie poznała mnie. Uciekła do szwagra na ręce... Mówię do reżysera: „Sorry Piotrek, gram ostatni spektakl i ileś czasu muszę spędzić w domu”. Znaj proporcjum mocium panie.

Czuje się Pan zrealizowany aktorsko, czy są role, które chciałby Pan zagrać?
RD: Nie mam czegoś takiego. Do każdej roli trzeba podchodzić jak do jednej jedynej i starać się ją zrobić jak najlepiej. Czasami materiał bywa taki, że jest ciężko, ale to nie znaczy, że można to olać. Zawsze trzeba bać się spektaklu. Ja się zawsze boję, bo chcę, żeby widz zrobił „Wow!”. Jak nie, to jest prosta droga do chałtury.

Panu daleko do chałtury.
RD: Znajomi mówią „Rysiek Tobie w głowie tylko po festiwalach jeździć...”. Lubię, spotykam ludzi, rozmawiam, widzę inne rzeczy, no marzę! „Ale o czym ty marzysz?”. Mówię: „O Oscarze!”, „Ooo, o Oscarze marzy, no pewnie...”. To o czym marzyć? To mam marzyć, żeby w Wasilkowie dostać dyplom od klasy 6B, o tym mam marzyć? To nie lepiej marzyć o Oscarze?

Marzy Pan o Oscarze?
RD: No jak już marzyć to marzyć! (śmiech...) Wszyscy marzymy, tylko wstydzimy się do tego przyznać, ja się przyznaje, ale mam do tego dystans. Teatr to cudowna przygoda, a nagrody są tylko potwierdzeniem twoich starań. No, a jeżeli już marzyć, to o czymś wielkim. Wtedy idziemy do przodu. Bo jak nie marzyć, to co?!

Umierać pora?
RD: Nie, jeszcze nie!

 (tekst: Łukasz Kozłowski, foto: Dreamlightz Studio)
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo fakty.bialystok.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do