Al Jourgensen walczy z pechową magią trzynastki i śmiercią na łonie zespołu. Walczy już po raz ostatni.
W grudniu Ministry weszli do studia by zarejestrować nowy materiał. Wedle słów lidera, nigdy jeszcze nie zdarzyła im się podobnie sprawna i udana sesja nagraniowa. Roztkliwiał się, jak wiele na album wniósł Mike Scaccia i jak to jest ów główną siła napędową nowego albumu. Morale w grupie wydawało się absolutnie wspaniałe. I oto w tym samym jeszcze grudniu, ten sam Scaccia, grając ze swoim pobocznym projektem, Rigor Mortis, dostał na scenie zawału, zakończonego śmiertelnym zejściem. Jourgensen momentalnie ogłosił, że "From Beer to Eternity" będzie łabędzim śpiewem kapeli.
Ale czy udany to łabędzi śpiew? Niekoniecznie. Fanom przypadnie do gustu, bo na płycie nie brakuje wszystkiego tego, z czego Ministry słyną i za co są lubiani. Mamy więc pachnące jakimś postnuklearnym totalitaryzmem rytmy, thrashowe gitary, siermiężne partie basu i gitar. Ciężar i agresja jest jak należy. Nie bardzo wiadomo tylko po co grupa sięga po jakieś niepełnosprytne kwaczące sample, jak choćby w otwierającym album "Hail to His Majesty (Peasants)".
Dalej jest trochę lepiej, wszystko niby na swoim miejscu, co nie zmienia faktu, że album co chwila natyka się na kompozytorskie mielizny. Ani rzeczona agresja, ani produkcja tego nie ukryją. Rzeczywistość bardzo okrutnie weryfikuje to, co Jourgensen opowiadał o sesjach nagraniowych. No, chyba że nie były to z jego strony czcze przechwałki, a po prostu błędna samoatrybucja. Chłopaki rżną na gitarach, krzyczą, walą w bębny i w ogóle, a ja zamiast zarażać się od nich sportową agresją – ziewam. Bo albo mnie ta ich energia nie przekonuje, albo wszystko, co mają do zaproponowania dawno i wielokrotnie słyszałem gdzie indziej. Chciałoby się powiedzieć, że im więcej ma Jourgensen piercingów na pysku, tym mniej fajnych pomysłów w głowie. Nawet jeśli zdarzają się jaśniejsze punkty (choćby "PermaWar" – teledysk poniżej, czy świetny riff w "Fairly Unbalanced"), to człowiek przy każdym kolejnym utworze czeka aż timer ogłosi, że do końca pozostała – powiedzmy – minuta, żeby z czystym sercem przeskoczyć do następnego numeru.
Niepotrzebna zupełnie płyta wypalonego zespołu. Szkoda, że Ministry żegnają się w takim stylu. Szkoda, że tak naprawdę w masowej pamięci całkiem zasłużenie zostaną jednak tą kapelą, co tak fajnie scoverowała "Lay Lady, Lay" Dylana.
Komentarze opinie