W trosce o to byście byli z muzyką na bieżąco, Fakty Białystok postanowiły raz w tygodniu zwracać Waszą uwagę na kilka premier muzycznych.
Poza nowościami gigantów, kolosów i innych olbrzymów będziemy się w tym cyklu starać zauważać także rzeczy mniej mainstreamowe, ale ciekawe, zasługujące by dać im szansę. Będziemy zauważać też zło, bo wszak niewidzenie zła to pierwszy stopień do jego tolerowania... Nie zawsze będziemy kierować się tylko kategorią "bieżączka", choć w rubryce pojawiać się będą rzeczy raczej bardzo świeże.
Pierwszy tydzień października to masowy wysyp premier – te wszak pieczołowicie przechowywane są przez cały wakacyjny martwy sezon, by ukazywać się hurtowo jesienią. A że aurę mamy ponurą, toteż obrodziło nam w kategoriach muzyki mrocznej, mocnej, metalowej.
The Gathering "Afterwords"
(premiera PL 25.10)
Zaczynamy od nich, bo najbardziej chyba stosowne do pogody brzmienia. Holendrzy dawno już odeszli od klasycznego death/doom metalu, trochę czasu też upłynęło od momentu, kiedy z grupy na swoje odeszła Anneke van Giersbergen (onegdaj w towarzystwie pieszczotliwie zwana "Gryzenbergiem"). Zmiana za mikrofonem nie zawróciła zespołu z drogi, którą kierował się od dłuższego czasu, a więc takiej, na której post-rock miesza się z shoegazem, dream popem spod znaku Cocteau Twins, darkwave oraz brzmieniami bliskimi trip-hopowi. Starczy wysłuchać pozycji tytułowej, przy której miałem wrażenie, że oto przypadkowo na playlistę wkradł mi się kawałek Deine Lakaien. Jest spokojnie, smutno. Niebo jest szare. Zaraz spadnie deszcze. Bez rewelacji – płyta nic nie wnosi, ale jest cholernie rzetelna. To zespołowi oddać trzeba.
Shining (SWE) "8 1/2 – Feberdrömmar i vaket tillstånd"
(premiera 24.10)
"NA PROPSACH" TYGODNIA
Shining to cięższy kaliber, niż smuty The Gathering. Shining szwedzki, nie mylcie go z norweskim black-metalowo-jazzowym zespołem, o którym ostatnimi czasy jest bardzo głośno. Szwedzi w jazz się nie bawią i od początku istnienia, czyli od 1996 roku epatują najbardziej depresyjną i samobójczą odmianą black metalu. Muzyka to tak pozbawiona nadziei i przytłaczająca, że człowiekowi odechciewa się myć, czesać, dzieciom obiadu robić i tak dalej. Co nie zmienia faktu, że w swojej kategorii horda Niklasa Kvarfortha stoi na najwyższej z półek. Nowy album tylko to potwierdza.
Megadeth "Countdown to Extinction Live"
(premiera 24.10)
Od wydania najbardziej znanej i ponoć najlepszej płyty formacji mija dwadzieścia lat. Z tej okazji Megadeth oferują wydawnictwo koncertowe, na którym znajdziecie zapis koncertu z grudnia ubiegłego roku, zawierające cały materiał z klasycznej płyty. Jak się ma obecna kondycja zespołu do stanu ze złotego okresu działalności? Warto sprawdzić.
Soulfly "Savages"
(premiera 7.10)
U Maxa Cavalery bez zmian. Podobnie jak u jego brata, Igora, w Sepulturze. Max nadal gra mieszaninę thrash, groove i nu metalu. Stara śpiewka, zdecydowanie tylko dla fanów formacji. Prędzej zwróćcie uwagę na tegoroczną epkę formacji Lody Kong, w której udziela się Zyon Cavalera i Igor Cavalera Jr, synowie Maxa, z których drugi jest zarazem bębniarzem Soulfly. Ciężko się w tej rodzince nie pogubić...
Korn "Paradigm Shift"
(premiera 8.10)
Podobnie jak w przypadku Soulfly mamy do czynienia z formacją, która z takim apetytem żre własny ogon, że zaraz się nam śmiertelnie zakrztusi. Tam gdzie kiedyś Jonathan Davis i spółka wytyczali nowe kierunki, tam dziś kopiują sami siebie, balansują na granicy popowego kiczu, są niestrawnie prostaccy w kategoriach przekazu. Co się nie zmieniło to z kolei doskonałe brzmienie grupy. Ale samym brzmieniem jeszcze nikt nie pociągnął. Tym bardziej, że jak wspaniałe by nie było, świeżość straciło pod koniec ubiegłego millenium.
Moby "Innocents"
(premiera 30.09)
Z lżejszych rzeczy, choć wcale nieprzesadnie wesołych, na rynek trafia nowy album Moby"ego. Kto wspomina hulające po listach przebojów hitowe piosenki zawiedzie się jednak, bo Moby na nowej płycie robi dokładnie to, w czym mu najwygodniej – smęci. Album jest przepięknie elektroniczny, senny, niemal ambientowy. A gościnnie udzielają się na nim takie tuzy, jak Mark Lanegan, Wayne Coyne, czy Damien Jurado. Wielki szacun z mojej strony za to, że facet potrafił wyprzedzić komercyjny peleton, a później z kamienną twarzą pokazać mu fucka i stwierdzić, że dalej ścigać się nie zamierza.
Sammy Hagar "Sammy Hagar & Friends"
(premiera 27.09)
Pan od Van Halen i supergrupy Chickenfoot po raz kolejny na swoim. Na swoim, czyli w rejonach mocno klasycznego, ale mistrzowsko zagranych bluesa, rocka, soft rocka, hard rocka i americany. Płyta piekielnie zachowawcza, ale przez to wyjątkowo elegancka – nawet jeśli Hagar koncertowo wykłada się na coverze "Personal Jesus" Depeche Mode. Ale kto by się nie wyłożył?
Peter Gabriel "...And I"ll Scratch Yours"
(premiera 24.09)
Peter Gabriel, ale właściwie nie Peter Gabriel, bo płyta jest sequelem do wydanej dwa lata temu "Scratch My Back", gdzie Gabriel śpiewał piosenki innych artystów. Tu owi "inni artyści" z kolei biorą się za gabrielowski dorobek. Na playliście Bavid Byrne z Talking Heads, Justin Vernon/Bon Iver, Regina Spektor, Arcade Fire, Elbow, Brian Eno, Lou Reed, Paul Simon. Coś jak muzyczny odpowiednik hiszpańskiej reprezentacji w piłce nożnej... Pewnie nawet sprzątaczka w studio, gdzie to nagrywano jest personą od której niejeden chapnąłby autograf. Bardzo ciekawe. Fajnie usłyszeć numery Gabriela w takich wersjach.
Starship featuring Mickey Thomas "Loveless Fascination"
(premiera 17.08)
Płyta jest już w sprzedaży od dłuższego czasu, jednak niespecjalnie o niej głośno. A warto ją zauważyć, bowiem... Najpierw było Jefferson Airplane, potem Jefferson Starship, a następnie Starship. Kilka batalii sądowych dalej mamy dwa Starshipy. Jeden prowadzony przez założyciela Jefferson Airplane, Paula Kantnera i drugi, na czele którego stoi frontman dawnego Jefferson Starship, Mickey Thomas, z czego drugi ma w nazwie dodane nazwisko Thomasa. "Loveless Fascination" to Starship thomasowski. A płyta jest znakomitą jeśli chodzi o przebojowość podróżą do rocka z przełomu lat "70 i "80. Podróżą zupełną, bo poza lepszymi jakościowo (różnica z rejonu akustyki – i tylko taka) technikaliami, mamy do czynienia z płytą, która mogłaby wyjść w tamtych czasach i nikt by niczego podejrzanego nie zauważył. Dla stęsknionych, nostalgicznych. Możecie też kupić rodzicom.
Miley Cyrus "Bangerz"
(premiera 8.10)
"...Z GRZYBNIĄ TYGODNIA"
Ostateczny dowód na to, że w dzisiejszych czasach artystą nie jest artysta, ale producent. Że nie ten wykonuje, który komponuje. Że niedobory wokalne maskuje się jednym pokręceniem studyjnej gałki. Że w popie melodia nie jest już potrzebna. Dowód na zło wszelakie. Niedano – na innych łamach - komentując singiel, w którym wyuzdana Miley nago buja się na kuli do wyburzania ruin i perwersyjnei liże młotek apelowałem do jej ojca, podstarzałego przystojniaczka ze sceny country, żeby dziewuchę przełożył przez kolano i wychował. Zdania nie zmieniłem. Jak się ma na płycie bardzo średnie kawałki, podobnie średni ma się talent, to niestety trzeba jechać skandalem. Tyle, że skandal spod znaku Miley w dobie powszechnego internetowego dostępu do każdej, najbardziej nawet perwersyjnej pornografii jest jak – za przeproszeniem – bąk wróbelka. Nie powala. Nie szokuje. Znaczenie dla świata ma żadne.
Za tydzień kolejna dziesiątka. A że – jak wspominałem – jesień mamy, to premier nam z pewnością nie zabraknie. Buńczucznie stwierdzę, że następny odcinek mógłbym napisać i dziś. No, ale zobaczymy, może pojawi się coś, co ową buńczuczną konfigurację przewróci do góry nogami. Oby! Od przybytku głowa nie boli.
Komentarze opinie