Reklama

Najmniejszy festiwal świata

04/07/2013 16:00
Widownia została porwana przez artystów, a wykonawcy nie mniej zauroczyli się publicznością. Zbiorowe przytulanie, przypominanie tekstów i bose stopy na dywanie – tego wszystkiego doświadczyliśmy podczas Halfway Festival w amfiteatrze przy Odeskiej.

Zapomnijmy o tłumach na widowni, tysiącach uczestników, monumentalnych instalacjach na scenach czy ogromnej muzycznej produkcji koncertowej. Jeśli za miarę dobrego festiwalu obierzemy kontakt wykonawcy z publicznością czy to jak wydarzenie zostało odebrane przez samego artystę, w tyle zostawiliśmy Jarocin, Glastonbury i Roskilde.

Jedno z haseł Halfway Festival „Blisko ludzi, blisko muzyki” znakomicie oddawało atmosferę panującą w amfiteatrze przy Odeskiej. Bliskość, kameralność, intymność, niemal swojskość. Malutka scena i niewielka widownia sprawiły, że przy legendarnych koncertach na stadionie Wembley wyglądalibyśmy jak ludziki w pudełku od zapałek. Nawet ci, którzy siedzieli w ostatnich rzędach czy ci, którzy zdecydowali się koczować na schodkach czy w przejściach mogli odtworzyć detale na sukience Torrini. A widzowie okupujący pierwsze ławki czy mały skrawek betonu pod sceną policzyli pewnie napy na jej pantofelkach. Artyści byli na wyciągnięcie ręki, a sceny nie oddzielały barierki, przeszkody, miny ani uzbrojeni po zęby bodyguardzi.
Białystok: wszędzie blisko
Jednocześnie publiczność była na wyciągnięcie ręki artystów. Nie odsuwali się oni jednak z przerażeniem i strachem o swoje zdrowie, nie zasłaniali się instrumentami, nie zerkali z nadzieją w kierunku drzwi z napisem „exit”. Było blisko i nie ma tu miejsca na metafory. Artyści wchodzili z nami w dialog, żywo reagowali na kontakt z publicznością, pozwolili zadziałać chemii w relacji „wykonawca-odbiorca”. Halfway Festival przypominał niekiedy wielkie greckie wesele, zaskakujący flash-mob - piękne w swoim chaosie i spontaniczne spotkanie wielbicieli muzyki songwriterskiej.
Hop na scenę
A zaczęło się chyba od tego, że Soko zarządziła zbiorowe przytulanie! Poza tym skakała po scenie z gracją podlotka, zarzucając sobie gitarę na plecy, brzdąkała na wszystkich instrumentach i robiła sobie zdjęcia z fanami. Natomiast ubrani w oldschoolowe piżamy i grający na bazarkowym, tureckim dywanie wariaci z Domowych Melodii uwiedli, oczarowali i wodzili publiczność za nos, przerywając nawet występ w celu opanowania spazmów (swojego) radosnego śmiechu. „Buła”, w której nawoływali „żryj mnie całą, zeżryj!” porwała fanów, a „Grażka” (która do nieba to na pewno nie pójdzie) nie pozostawiła nikogo obojętnym (na śpiewanie, a co najmniej wesołe nucenie). Za chwilę i my czuliśmy się jak ubrana w piżamę i posadzona na dywanie nieco szalona rodzinka, która przed snem serwuje sobie porcję nieco absurdalnej i absolutnie pięknej muzyki.
„Hey, I can’t stop my feet!”
Chyba największym zaskoczeniem była jednak Emiliana Torrini, islandzka łagodna piękność o magnetycznym głosie, w przerwach pijąca whisky i opowiadająca o tym, jak dzień wcześniej w hotelu rozbiła głowę i prawdopodobnie mało co nie umarła. Wykonała utwory zarówno z poprzednich płyt, jak i najnowszej, „Tuca”, która niedługo ujrzy światło dzienne; zachęcała w „Big Jumps”, aby żyć odważnie, mówiła o potrzebie kochania w „Heartstopper”, a swojej poezji dała kopyta, śpiewając „Jungle Drum”.

Wystarczyło powiedzieć „zimno tu”, aby za chwilę na scenie pojawiła się fanka otulająca Emilianę swym własnym płaszczem. Ktoś inny pożyczył czapkę, ktoś z zespołu (w to im graj!) podał kurtkę. A kolejni zaproponowali pomoc, gdy artystka… zapomniała tekstu. Ileż uroku było w ich wspólnym fałszowaniu! Ileż uczucia, ekspresji! W pewnym momencie wokalistka zapomniała o festiwalu, zespole, widowni, poświęcając chwilę na rozmowę z domorosłymi śpiewakami. Podsłuchaliśmy (bo przecież mikrofon był włączony, więc to chyba nie grzech…?) wyznania fanów, opowieści o życiowych drogowskazach i tatuażu zrobionym na część artystki (!). Fenomenem całego występu była jednak nie reakcja publiczności, a samej gwiazdy. Wszyscy czuliśmy, że także dla Torrini to sytuacja wyjątkowa – chyba, że łzy iskrzące się w oku z tego czerwcowego przymrozku wynikały, a nie ze wzruszenia. Czuliśmy także, że jako inauguracja nowego etapu w jej życiu (powrót na ukochaną Islandię i powrót do śpiewania po czterech latach przerwy) występ na Halfway Festival sprawdził się znakomicie i dał jej nie mniej energii, co publiczności.

Wszyscy bawiliśmy się na tym samym festiwalowym podwórku. Nigdzie indziej fani nie wdarliby się na scenę, nie mieli okazji wypić piwa z artystami w festiwalowym ogródku, nie mogliby pogawędzić z nimi na widowni. Więc kiedy inni mówią: „mały format”, „zaściankowość”, my z dumą odpowiadamy: „i dobrze!”. I do listy dopisujemy „kameralność”, „swojskość” i „gościnność”. Bo Halfway Festival ma szansę stać się naszą marką jako najmniejszy, ale najbardziej zaskakujący festiwal w tej części Europy.

Zdjęcia z imprezy możecie obejrzeć TUTAJ.

(Iwona i Rafał Bortniczukowie)
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo fakty.bialystok.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do