Mark Lanegan nagrywał materiał autorski, niedawno nagrał epkę świąteczną. Teraz raczy nas coverami. I jak rzadko w wypadku takich wydawnictw, płyta wypada całkiem sensownie.
Lanegan jest mistrzem PR i autopromocji. Nie dlatego, że – jak ostatnio Miley Cyrus – pokaże gdzieś dupę, a dlatego, że angażuje się w projekty z bardzo różnej mańki, jednocześnie zaskarbiając sobie fanów w środowiskach bardzo od siebie odległych. Grunge"owcy kochają go za Screaming Trees i supergrupę Mad Season. Hard/stoner-rockowcy za kumpelstwo z Joshem Homme i wkład w Queens of the Stone Age. Alternatywa lubi Gutter Twins, gdzie występował z Gregiem Dullim (Twilight Singers).
Fani brzmień spod znaku Nicka Cave"a, folku i innego mrocznego zawodzenia z kolei lubią jego solowy materiał, a elektronicy doskonale wspominają, jak śpiewał na płycie Soulsavers. Zostało mu jeszcze chyba tylko pójść do "Voice of Poland" zrobić chórki w Big Cycu. Ale złośliwość na bok – co by nie robił, poziom i klasę pewną trzyma, nigdy się nam facet nie zeszmacił. Tym bardziej dziwi więc, że bierze się za covery, co w ostatnich latach, szczególnie za sprawą neo-croonerów, jak Michael Bublé (jak się ma "bubel" w nazwisku, to jednak powstaje jakieś zobowiązanie...), Paul Anka, czy nawet Rod Stewart (ten się akurat świetnie zrehabilitował wiosną doskonałym autorskim materiałem), coverowy fach rzadko bywa czymś innym, niż szmacenie się. Lanegan jednak i z tego wychodzi ręką obronną.
Na pierwszy ogień jego wersja "Flatlands" Chelsea Wolfe, mroczno-bagiennej rewelacji ostatnich sezonów (nasza recenzja TUTAJ ). Bez fajerwerków, ale fajna. Bo i piosenka niczego sobie. Później ryzykowniej: Hall & Oates (tak, ci od "I"m Outta of Touch") i "She"s Gone". Doskonała nauczka jak z popowego/blue-eyed soulowego numeru zrobić prawdziwą apallaską wiochę – w najlepszym tego słowa znaczeniu. Potem cokolwiek przewidywalny cover kolegi Dulliego. Czwarta pozycja to znów ryzyko. Swoim pięknym, chropawym głosem Lanegan wyśpiewuje bowiem numer Nancy Sinatry. W dodatku "You Only Live Twice", czyli właśnie ten z Bonda. I robi to nieźle – myślcie: stara murzynka z naręczem bawełny.
Fajnie wychodzi mu "Pretty Colours" ojca Nancy, Franka, przerobione na chamber pop. Potem przewidywalny i słabszy od oryginału cover "Brompton Oratory" Cave"a. Golden oldie "Solitaire" przynudza. Potem znów przewidywalna wersja nieznośnie ogranego "Mackiego Majchra" duetu Weil/Brecht, bliskie oryginału "I"m Not the Loving Kind" Johna Cale"a, stylowe oldie "Lonely Street". Lanegan doskonale poprawia za to "Elégie Funèbre" Gérarda Manseta (ze świetnej płyty "La Mort D"Orion" – polecam!) i bardzo ładnie zamyka płytę trzecią już ramotą (i trzecią pożyczoną z repertuaru Andy"ego Williamsa), "Autumn Leaves".
Słucha się tego wszystkiego spójnie i bezkolizyjnie. Kto wokal Lanegana kocha, ten przy tej płycie będzie doznawał. Kto fanem nie jest, tego zupełnie owa nie ruszy. Ot, dobra, elegancka płyta z coverami. Absolutnie nic więcej. Po bardzo zacnym zeszłorocznym "Blues Funeral" to w sumie mało. Ale chciał, to nagrał. Przynajmniej jest czego słuchać w oczekiwaniu na nowy album studyjny. Ocena niska, bo w końcu to tylko covery. Dobre, ale tylko covery.
Komentarze opinie