Stone Gossard, rytmiczny gitarzysta Pearl Jam wydał właśnie drugą solową płytę. Nagrywał ją przez całą dekadę. I ten wysiłek niestety słychać.
Pearl Jam uparcie trzyma się wersji, że ich egzystencja na scenie ma jakiekolwiek artystyczne uzasadnienie. Ich prawo. Jednocześnie Vedder wyraźnie nudzi się śpiewaniem w macierzystej formacji, czy raczej robieniem tylko tego, a co za tym idzie, tu zmajstruje ścieżkę dźwiękową do filmu, tam nagra album na ukulele. Skutek różny. Od całkiem przyzwoitego, po taki, którego wypadałoby się wstydzić.
Stone Gossard nudzi się wolniej, stąd dopiero druga solówka w karierze, w dodatku nagrywana z mozołem przez dziesięć lat. Ok – oddajemy – Pearl Jam pochłania pewnie sympatycznemu gitarzyście mnóstwo czasu. Problem nie w kalendarzu jednak, a w repertuarze. Bo nijak nie potrafię zrozumieć, po co wydawać solówkę, która brzmi jak nagranie macierzystej formacji z tą róznicą, że Gossard próbuje śpiewać jak Vedder, ale śpiewa dużo gorzej. Aż człowiek złośliwie kombinuje, że to efekt jakiejś niezrozumiałej ambicji, która sprawiła, że kiedy koledzy z zespołu odmówili puszczenia jednego, czy drugiego numeru na płycie PJ, Stone uparł się, że i tak zaprezentuje je światu.
Różnic trzeba się dopatrywać. I będą leżały głównie na płąszczyźnie aranżacyjnej. Więcej na "Moonlanderze" – nazwa zobowiązuje – kosmosu. Oczko puszczone do Davida Bowie, czy Eltona Johna z czasów kiedy jeden i drugi robili glam? Zapewne. Do tego całkiem smaczne damskie chórki. Mniej tu punka, grunge"u, partyzantki i ekoterroryzmu. Album jest bardziej wyluzowany i bardziej pozytywny niż jakiekolwiek nagranie Pearl Jamu. Co nie zmienia faktu, że jest to rzecz ewidentnie dla fanów owego. Bo dla tych, których PJ ani nie ziębi, ani nie grzeje "Moonlander" okaże się po prostu miałką płytą rockową z bardzo średniej półki, na której znajdą może ze dwa numery do zanucenia, a resztę przy kolejnych odsłuchach będą przeskakiwać.
Jasne, że Gossard nikogo do kupna albumu nie zmusza, nie robi jakiegoś prywatnego kulturkampfu, że oto albo słuchacie "Moonlandera", albo wystrzela wam rodzinę do trzeciego pokolenia. Smuteczek tylko w tym, że po muzyku, który tworzył jednak potężny kawał historii rocka człowiek jednak spodziewałby się więcej, niż przeciętniactwa. O riffach na poziomie "Even Flow", czy choćby "Alive" zapomnijcie. Dostaniecie co najwyżej średnie momenty The Eagles. No, chyba, że to akurat zupełnie wam nie przeszkadza.
Komentarze opinie