Reklama

To nie jest plac dla starych ludzi!

22/10/2013 18:00
Dosyć nowy, cacany, za unijne pieniądze. W samym środku miasta i wiecznie oblężony. Plac zabaw na Plantach. Czy nadaje się też dla dorosłych?

Waliński skretyniał! Postanowił pójść na plac zabaw, mimo że od dwudziestu lat na podobnym nie był. Ot, zdarzyła się regresja, która odsyła do czasów, kiedy zupełnie bez społecznych konsekwencji można było pójść do kąta ssać kciuk, choć zwykle zupełnie nie było ku temu powodów. Że dzieci na parkowym placu radochy mają zatrzęsienie – nie trzeba przekonywać. Wystarczy przyjść tu po południu i zobaczyć, jak bardzo plac jest zatłoczony. Nocami z kolei zdarza się – jak to i w całym parku – że ten lub inny (dorosły oczywiście!) miłośnik procentów przycupnie na jednej z placowych ambon celem wychylenia butelczyny. A co, gdyby ktoś dorosły próbował na placu robić nie to, co inni dorośli nocą, ale co dzieciaki w dzień?

Dzieciaki na plac nie przychodzą specjalnie ubrane. Pojawiają się na nim tak, jak chodzą na co dzień. I ja postanowiłem tak zrobić. Że dzień był chłodniejszy, to poza pantoflami, spodniami i koszulą, miałem na sobie marynarkę. A jeśli marynarkę, to i krawat. W takim uniformie udałem się na rzeczony plac. Towarzyszył mi Roman, pluszowa małpa.

Pierwszą trudnością okazał się piasek. Rodzice pilnujący swoich pociech korzystają z drewnianych kładek, a drewno nie brudzi. Jeśli jednak chcemy skorzystać z uciech, czeka nas piaseczek. Piaseczek, a więc też czyszczenie i pastowanie skórzanych pantofli. Kolejnym zasadniczym utrudnieniem jest nieintuicyjne dla osoby dorosłej ustawienie schodków i szczebelków na wszystkich kolejnych atrakcjach do wspinania się. Włażąc na niewysokiego wcale dinozaura Waliński musiał wyglądać, jakby go jaka pląsawica trafiła. Ale wlazł. Tu kolejna przeszkoda. Na drodze czekała bowiem poprzeczka, która dzieciom ułatwia wbicie się na zjeżdżalnię, a dla dorosłego jest poważnym zagrożeniem goleni i upuszczeniem Romana. Sprawdzone empirycznie.

Po pokonaniu dinozaura zapragnąłem zmierzyć się ze ścianką wspinaczkową, czy raczej jak z Kubricka wziętym monolitem, na który dzieci z powodzeniem włażą. Mimo że wzrostem berbecie z reguły przewyższam, okazało się, że wspinaczka wcale nie jest taka prosta. Pantofle o cienkiej, sztywnej podeszwie dają umiarkowane oparcie. Zaś miejsca, gdzie można się chwycić, położone są tak, żeby dziecko miało je na wyciągnięcie ręki. W moim przypadku były raczej na owej ręki niewygodne zgięcie. A podciągnąć się na zgiętej niewygodnie ręce to niemała sztuka. Poddałem się, co schowany pod połą marynarki Roman skomentował pełnym litości spojrzeniem.

Kolejnym niefortunnym pomysłem okazała się huśtawka. Nie ważę wiele. Niespełna siedemdziesiąt kilogramów. Czyli pupy raczej nie mam, niż ją mam. Mimo to szerokość moich kości biodrowych okazała się zbyt okazała – kiedy z impetem usiadłem w siedzisku, poczułem nie komfort, ale ból miażdżonych bioder. Znowu porażka.

Ambonka, na której onegdaj widziałem nocą kilkoro raczących się alkoholem ludzi, też nie była zbyt fajna. Wspinać się na nią musiałem tyłem – znowuż przez źle dobrany do moich rozmiarów szczebelek mający pomóc się tam wgramolić. Potem znowu kilka schodków, które zupełnie niedostosowane były do mojej długości kroku, ale i rozmiaru buta. Ambonka okazała się prawie wygodna. Za niska może trochę, i co raz musiałem baczyć, aby wizyta na niej nie skończyła się guzem. Na jej końcu kolejna zjeżdżalnia – tym razem zaokrąglona. Co oznacza, że dzieciak zjeżdżając z niej dostaje istnego zawrotu głowy, natomiast my z Romanem niekoniecznie się na niej mieścimy. A już na pewno nie wyprostujemy nóg. I faktycznie. Bardziej ze zjeżdżalni zleźliśmy, niż zjechaliśmy.

Trampolina. Nie dosyć, że Roman wypadł mi spod marynarki, to dodatkowo moje trampolinowe harce przerwał kolega – na oko lat około czterech – który skacząc obok mnie tak zaburzył mój rytm i poczucie równowagi, że niemal przypłaciłem tę próbę poważnym wypadkiem. Zmęczeni, zapiaszczeni i pokonani zalegliśmy więc z Romanem na zrobionej z siatki przestronnej huśtawce. Ale i tu nie zaznaliśmy spokoju, bo okrutne słońce bezlitośnie świeciło w nasze twarze. Twarze noszące niezliczone znamiona porażki.

Na uwagę i pochwałę zasługuje z kolei fakt, że wszystkim tym przygodom, a przede wszystkim temu, że nasza ekipa robiła tam zdjęcia, bacznie przyglądali się rodzice. Gdyby nie to, że materiał realizowaliśmy we trzech i mieliśmy ze sobą wyglądający profesjonalnie sprzęt, z pewnością niejeden czujny rodzic spytałby nas, dlaczego robimy dzieciom zdjęcia. To dobrze. Ważne, że świadomość zagrożeń w narodzie rośnie.

Skonstatować trzeba jednak, że plac – jakkolwiek przyjemnie i ładnie by nie wyglądał – dla dorosłych nie nadaje się zupełnie. Więcej – w przeciwieństwie do dzieci dorośli z łatwością mogą doznać na nim niejednej kontuzji. Roman podpowiada mi, że pluszowe małpy także. Nie zmienia to kwestii, że fantastyczne widzieć, iż taki plac zabaw jest w samym centrum. Że inne, mniejsze, co chwila pojawiają się na białostockich osiedlach, gdzie dotąd straszyła połamana ławka i huśtawka bez siedziska – okupowane przez nietrzeźwych wyrostków. Kraj nam się cywilizuje. Miasto nam się cywilizuje. A Roman mówi, że cywilizować się nie zamierza. Woli pozostać małpą, ale serdecznie Was – Czytelnicy – pozdrawia.

[wzslider]

(tekst: Paweł Waliński, foto:Piotr Narewski, Dreamlightz Studio)
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo fakty.bialystok.pl




Reklama
Wróć do