Reklama

Przedsiębiorca ostro o działaniach wobec gastronomii: Farsa i brak logiki, ręce mi opadają

25/06/2021 15:35

Od 28 maja ponownie zostały otwarte dla gości kawiarnie, restauracje, bary. Posiłki można spożywać w lokalach, choć zachowano pewne ograniczenia, np. dotyczące liczby klientów. Wcześniej uruchomione zostały ogródki. Czy to oznacza, że branża na dobre wstała z kolan? Niestety, sporo problemów pozostało, jak choćby brak rąk do pracy. Jest też niepewność, co stanie się jesienią. A ostatnie miesiące były bardzo ciężkie. Rozmawialiśmy z jednym z podlaskich restauratorów. Przedsiębiorca nie kryje, że jest rozczarowany działaniami rządu i tym samym spadło jego zaufanie do państwa. Nie owija w bawełnę, podkreślając, że wiele decyzji podczas pandemii koronawirusa było - jego zdaniem - żenujących i niesprawiedliwych. Czuje duży niesmak po okresie lockdownu dla branży gastro.

RESTAURATOR PRZED PUBLIKACJĄ TEGO MATERIAŁU ZMIENIŁ ZDANIE I ZASTRZEGŁ, ŻE NIE CHCE BY ZNALAZŁO SIĘ TU JEGO IMIĘ, NAZWISKO I NAZWA FIRMY - POZOSTAJĄ ONE DO WIADOMOŚCI REDAKCJI.

Już na wiosnę 2020 r. przedsiębiorcy podnosili, że restauracje zostały zamknięte, a pomoc płynąca od państwa jest niewystarczająca, by przetrwać trudny czas. Podkreślali, że możliwość sprzedaży posiłków jedynie w dowozie lub na wynos to co najwyżej kilkanaście procent w normalnym utargu miesięcznym.

Rozmawialiśmy z podlaskim restauratorem, prosząc o ocenę i wpływ decyzji rządzących na jego firmę, ale również szersze spojrzenie na problemy środowiska, w którym się obraca. Są to gorzkie słowa, które powinny zastanowić osoby mające wpływ na prace legislacyjne. Bo utraconego zaufania tak łatwo odbudować się nie da.

Przedsiębiorca jeszcze przed 28 maja ostrożnie komentował, że "teoretycznie" coś ruszy, coś się zacznie dziać i wreszcie będzie można trochę więcej pracować.

Czas najwyższy, bo - co by nie mówić - gastronomia jest w ciężkiej sytuacji, powiedziałbym nawet, że w bardzo ciężkiej - powiedział. - A na to przede wszystkim złożyła się jedna rzecz, czyli brak logiki, brak konsekwencji i brak podstaw do działań, które przeprowadził rząd. I tu nie chodzi o nazwiska, o to, czy to był PiS, czy PO. Podejrzewam, że większość rządów zrobiłaby to samo. Natomiast to się odbyło trochę nie tak, jak być powinno. Myśmy, na podstawie domysłów, jakichś teorii spiskowych zostaliśmy w ogóle wykluczeni z rynku. Można się podpierać tym, że cała Europa działała na podobnych schematach i w dużej mierze gastronomia wszędzie została mocno przyblokowana. Różnica polegała na tym, że w Polsce gastronomię zablokowano, natomiast nie zapewniono odpowiednich środków na przetrwanie tego trudnego okresu. A tyle było burzliwych zapewnień i przepięknych liczb odnośnie funduszy na wsparcie, podawanych w miliardach w mediach. Tylko że sytuacja tak kolorowo nie wyglądała.

Bo przypomnijmy, że stacjonarna działalność lokali gastronomicznych została zamknięta 24 października 2020 r. - możliwa była tylko sprzedaż w dowozie lub na wynos. Ogródki zostały otwarte 15 maja 2021 r., a 28 maja goście mogli zasiąść wreszcie przy stolikach w środku (dziś na świeżym powietrzu zajęty może być co drugi stolik, odległość między nimi musi wynosić co najmniej 1,5 m - chyba że między nimi znajduje się przegroda o wysokości co najmniej metra; maksymalne obłożenie w lokalach może wynieść 50 proc., kwestia stolików jest identyczna jak w przypadku ogródków). Początkowo premier Mateusz Morawiecki ogłosił, że obostrzenia mają obowiązywać przez dwa tygodnie z opcją przedłużenia. I tak z dwóch tygodni zrobiło się ponad siedem miesięcy. Jeszcze wcześniej wyglądało to tak, że działalność pubów, kawiarni czy restauracji zawieszono 13 marca 2020 r. 18 maja, po dziewięciu tygodniach, sektor gastronomiczny wznowił działalność. Niespecjalnie na długo. Łącznie ten "lockdown" dla gastronomii trwał dziewięć miesięcy, a przypomnijmy, że w czasie ubiegłorocznego "otwarcia", mieliśmy też strefy żółte i czerwone, gdzie obostrzenia były większe niż w powiatach "białych" na mapie.

Od października zeszłego roku, tak naprawdę, kiedy został wprowadzony twardy lockdown (dla branży gastronomicznej - przyp. red.), siedzieliśmy i nie pracowaliśmy. Wynosy czy dowozy są bzdurą. Są dobre dla firm, które wcześniej się w tym specjalizowały. Większość restauracji nie bazowała nigdy na wynosach i to nie jest żaden ratunek. To jest chwytanie się jak tonący brzytwy. Tak więc ten schemat, który był tak silnie lansowany, że wynosy uratują gastronomię i pozwolą jej przetrwać, niestety absolutnie się nie sprawdził - stwierdza restaurator.

Odnosi się też do form wsparcia firm w postaci tarcz antykryzysowych.

Chełpiono się nimi, w telewizji i innych mediach. Pokazywano wielomiliardowe kwoty. I oczywiście, jeżeli to wszystko się zbierze do kupy, to wychodzą miliardy. Ale jeżeli się to podzieli przez ilość podmiotów, które skorzystały z tej pomocy i miesiące, które te tarcze miały pozwolić przetrwać, to okazuje się, że nie jest tak kolorowo. Wyobraźmy sobie taką sytuację: mamy do przejechania tysiąc kilometrów, potrzebujemy na to 100 litrów paliwa, a dostajemy 50 litrów. By zdobyć kolejnych 50, trzeba działać nielegalnie. Tak więc nie możemy tego dystansu normalnie przejechać. I tak samo było u nas, na przestrzeni tych miesięcy, kiedy byliśmy zamknięci, bo de facto gastronomia została na prawie rok wyłączona, z letnią przerwą. Jeżeli się te pieniądze, co dostaliśmy, rozdzieli na miesiące lockdownu dla nas, to się okazuje, że mamy tylko połowę baku. A trzeba mieć pełny, by móc dalej jechać - przekonuje nasz rozmówca.

I wskazuje na kolejną rzecz, która go boli.

Może nie jesteśmy Szwajcarią, nie jesteśmy Niemcami, ale jeżeli chcemy działać tak jak oni, to powinniśmy od początku do końca trzymać się ich schematów. W Szwajcarii tarcza polegała na tym, że przedsiębiorcy dostali około 80 procent obrotu z poprzedniego roku. Pod uwagę był brany 2019. I jeśli ktoś np. w październiku miał 100 tysięcy obrotów, to 80 tysięcy państwo wypłacało. I to faktycznie pozwalało przetrwać - mówi.

Restaurator zauważa też, że otrzymując pieniądze z tarcz, można - wykorzystując własne oszczędności - przetrwać ciężkie czasy, ale...

Proszę zauważyć, że ja i moja rodzina, a ja jeszcze mam wspólnika, czyli dwie rodziny, przez miesiące nie zarabiamy ani złotówki, tylko dokładamy. Tak się biznesu nie da prowadzić. I jeżeli ktoś zakazuje nam działalności, niekonstytucyjnie, to uważam, że wypadałoby pozwolić nam jednak normalnie funkcjonować. Bo my też mamy rodziny, marzenia, swoje cele. 20 lat zajmujemy się gastronomią, to nie jest tak, że sobie wymyśliliśmy, że rzuciliśmy się na tarcze. Nie chcemy tarcz, my chcemy pracować - dodaje.

Kolejna sprawa to pracownicy. Przedsiębiorca przyznaje, że oczywiście było zwolnienie z opłacania składek ZUS. Było też dofinansowanie z urzędu pracy.

Otrzymaliśmy pieniądze na wypłaty dla pracowników, ale ci pracownicy przez rok dostawali 80 proc. najniższej krajowej. Ja bym chciał, żeby pan premier ze swoimi kolegami spróbował przeżyć za taką kwotę rok. Żeby usiadł przed żoną i dziećmi i powiedział: tata będzie teraz zarabiał tyle pieniędzy, że nie wiem, czy będziemy mieli co do garnka włożyć - nie kryje rozgoryczenia podlaski przedsiębiorca.

Zwraca uwagę, że efektem to odchodzenie ludzi z gastronomii.

Ruszamy do roboty, ale nie mamy z kim pracować. Każdy, kto miał trochę oleju w głowie i dwie ręce sprawne, poszedł szukać innej pracy. A o tym się nie mówi. Wszystko wygląda ładnie: gastronomia wraca, wielkie święto. Tylko kto ma teraz pracować, jeżeli nasi ludzie zostali po prostu zniechęceni do tego, żeby pozostać na miejscach pracy, wręcz byli namawiani do tego, żeby się przekwalifikować? - pyta. - Czym sobie w ogóle zasłużyliśmy na to wszystko? - kontynuuje. - Nie ma żadnego naukowego opracowania, nie ma żadnej podpory naukowej, która by podtrzymywała teorię, że gastronomia jest głównym źródłem rozprzestrzeniania się wirusa. To przecież jest bzdura. A jest wielu ludzi, którzy cierpią. Wyobraźmy sobie choćby pralnię, która nas obsługiwała. Ona przez rok ani złotówki na nas nie zarobiła.

Przedsiębiorca, nie owijając w bawełnę, uważa, że ekipa rządząca zachowywała się jak dzieci we mgle. A konsekwencje minionych działań dopiero nadchodzą.

To że my się przeczołgaliśmy, to jeszcze nie koniec drogi do powrotu do normalności. Proszę zauważyć, że w momencie, gdy absolutnie wycięte były niektóre branże, doskonale na południu Polski funkcjonowały kopalnie, doskonale funkcjonowały ogromne zakłady pracy, przemysł ciężki szedł pełną parą, budowlanka szła pełną parą - przypomina. - Jeżeli mamy sprawiedliwie walczyć z covidem, to walczmy wszyscy, a nie tak, że wybrane branże umierają, a tam, gdzie trzeba pracę podtrzymać, to robimy wszystko, żeby covidu nie było. Jeśli z epidemią walczymy, to walczmy wszyscy, nie można tego robić wybiórczo. A jeżeli już wybiórczo, to dajmy tyle pieniędzy ludziom z zamkniętych firm, by chociaż godnie mogli przetrwać. Rozumiem, że wszystko sprowadza się do pieniędzy. Ale nie rozumiem na przykład wyborów latem ubiegłego roku. Niby jest ten cały etos związany z walką o życie rodaków, a z drugiej strony... Ręce mi opadają. Nie widzę w tym logiki i nie widzę w tym uczciwości. Jak mam ufać państwu, które mnie okłamuje? To jest trudne.

Przedstawiciel branży gastronomicznej podnosi jeszcze, że okres twardego lockdownu dla branży i pomocy w tym czasie dla przedsiębiorców. Wskazuje, że w przepisach pouciekały miesiące.

Czemu pomoc z urzędu pracy czy postojowe jest za pięć miesięcy? Czy na tym polega spryt, żeby ludzi oszukać na dwa miesiące, przeciągając terminy, rozwlekając to wszystko, żeby dwa miesiące ludziom gdzieś w rachunkach przepadły? To jest żenujące. Czy tak się postępuje z ludźmi płacącymi podatki? - konkluduje.

W najbliższym czasie będziemy przedstawiać głosy kolejnych przedsiębiorców. Zarówno tych, którzy w czasie pandemii rozwinęli swoje biznesy, jak i właścicieli firm, które po miesiącach przestoju w działalności próbują odżyć na nowo.

(Piotr Walczak / Foto: pixabay.com)

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo fakty.bialystok.pl




Reklama
Wróć do