
Jak wszyscy już chyba wiedzą, zapadła decyzja o podwyżce biletów. Urzędnicy przekonują, że obecne ceny biletów spowodowały sytuację, iż zmalały wpływy a wzrosły wydatki na komunikację miejską. I tylko dziwnie cicho, że BKM nie potrafi wyegzekwować ponad 47 milionów złotych, jaką to kwotę zalegają gapowicze.
Zaledwie kilka dni temu ukazał się raport Najwyższej Izby Kontroli, która badała egzekucję i skuteczną ściągalność należności z tytułu nieopłaconych mandatów za lata 2016 – 2018. Wynika z niego, że egzekwowanie zadłużenia powstałego z niezapłaconych mandatów to pięta achillesowa wielu instytucji. Ten obszar badań kontrolerów NIK co prawda obejmował wyłącznie grupę kierowców zalegających w płatnościach za nieuiszczone mandaty, to jednak procedura w przypadku nałożenia tak zwanej opłaty dodatkowej za brak ważnego biletu, albo jazdę bez ważnego dokumentu uprawniającego do zniżki, w egzekucji wygląda podobnie.
- Zdaniem NIK, kluczowym problemem był brak automatyzacji podejmowanych przez wierzyciela czynności w ramach tzw. miękkiej egzekucji. Według założeń miękka egzekucja miała być bowiem prowadzona z wykorzystaniem komunikacji elektronicznej (e-mail, SMS), a z uwagi na brak technicznych możliwości prowadzona była w formie standardowej korespondencji z ukaranymi, co powodowało zarówno wzrost pracochłonności takich czynności, jak również wzrost kosztów wysyłki tej korespondencji (w 2018 r. wyniosły one ponad 10,2 mln zł) – wskazuje w swoim raporcie Najwyższa Izba Kontroli.
Jak to wygląda w Białymstoku, jeśli chodzi o egzekwowanie opłat dodatkowych przez Białostocką Komunikację Miejską? W zasadzie podobnie. Z tym, że kwoty, jakie są winni pasażerowie jeżdżący „na gapę” lub bez ważnego dokumentu uprawniającego do zniżki są horrendalnie wysokie. Na dzień 31 sierpnia 2019 roku zadłużenie wobec BKM wyniosło 47 mln 259 tys. 395 zł. Jest to suma bez odsetek. Bo gdyby do tego doliczyć odsetki, to ta kwota przekroczyłaby grubo ponad 50 milionów złotych.
Warto tu dodać, że tylko za ubiegły rok Białostocka Komunikacja Miejska otrzymała ponad 45 milionów złotych dofinansowania na swoją działalność z budżetu miasta, ale już ściągalność należności za jazdę bez biletu wyniosła tylko 3 mln 242 tys. 693 zł. Odnośnie tej sytuacji zarówno zarząd BKM, prezydenci, jak też i urzędnicy obsługujący spółki komunikacyjne, milczą we wszystkich znanych językach i nie wyciągają na światło dzienne problemu, który jest i który w pierwszej kolejności należałoby rozwiązać. Choćby po to, aby nie obciążać dodatkowymi kosztami tych pasażerów, którzy za przejazdy płacą.
- Bardzo niedobrze się dzieje, że radni nie są informowani o takich sprawach, jak gigantyczne zadłużenie z tytułu niezapłaconych opłat dodatkowych. Jak możemy wspólnie ustalać finanse miasta, jak możemy dyskutować o tym, co i jak można poprawić, komu zabrać i komu dołożyć, kiedy nie mamy takich danych. Kwota ponad 47 milionów złotych jest ogromna i powinno się zrobić wszystko, aby te należności znalazły się w budżecie miasta. Może dla urzędników czy pana prezydenta to niewiele, ale zakładam, że gdyby chodziło o odzyskanie swoich własnych pieniędzy, poruszyliby niebo i ziemię, aby dłużnik wywiązał się ze swojego obowiązku – komentuje sytuację radna PiS Katarzyna Siemieniuk.
Tymczasem, jak czytaliśmy w uzasadnieniu do projektu uchwały odnośnie podwyżek cen biletów, wpływy z biletów w roku 2018 w porównaniu do 2012 spadły o 9,51 mln zł, natomiast wydatki wzrosły o 18,121 mln zł. Z kolei dotacja do komunikacji miejskiej wzrosła z 24,6 mln zł w 2012 r. do 45,39 mln zł w roku 2018. I ani słowa na temat zadłużenia pasażerów wobec BKM, którego kwota z odsetkami przewyższa wysokość dotacji za ubiegły rok. W razie czego, braki pokryją ci pasażerowie, którzy i tak płacą. A ci, którzy nie płacili i nie zapłacili, właśnie takim działaniem otrzymują zachętę do częstszej jazdy „na gapę”.
(Agnieszka Siewiereniuk – Maciorowska/ Foto: BI-Foto)
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie