Ostatni weekend tuż przy granicy z Białorusią, mimo dość humorzastej pogody, był bardzo gorący. Basowiszcza, bo o nich będzie mowa w tym tekście, to już legendarny festiwal białoruskiej muzyki rockowej, która nimalże od ćwierć wieku rozbrzmiewa pod Gródkiem. I tradycją się stało, że w okolicach połowy lipca mieszkańcy okolicznych miejscowości mogą mieć trudności ze spokojnym snem.
Przyznać się muszę, ale osobą pisząca ten tekst, mimo ponad 3 dekad życia na karku, gościem Basów była pierwszy raz. Biję się w piersi i proszę o wybaczenie. Wiem, że naprawdę wiele przez ostatnie lata mnie ominęło. I właśnie, w związku z tym poniższa relacją nie będzie standardowym opisem „jak było?” – postaram się krótki opis i przy okazji przedstawię wrażenia osoby, która na festiwalu pojawiła się pierwszy raz.
Opowieść o wyprawie na Basowisko (bo tak brzmi spolszczona nazwa Basowiszcza) zacząć trzeba od tego jak dojechać. Do Gródka dojeżdża oczywiście komunikacji publiczna w postaci PKS, można też zabrać się na „stopa” lub dojechać samochodem ze znajomymi. Nic trudnego. Już w trakcie jazdy dowiedziałem się o festiwalowych kradzieżach – zarówno na samych koncertach i zwłaszcza na polu namiotowym. Okazało się to plotką, bo na tegorocznej edycji o takich przypadkach nie słyszałem. Jeśli jestem już w temacie bezpieczeństwa, to do pracy służb porządkowych nie mogę mieć absolutnie żadnych zastrzeżeń. Na terenie całego festiwalu czułem się po prostu bezpiecznie, więc ochrona spełniła chyba swoje zadanie. Sam Gródek i okolice to miejsca przyjazne same w sobie, więc nic co nadawało by się do kronik kryminalnych nie miało miejsca.
Muzyka, bo chyba ona jest najważniejsza w całym festiwalu również potrafiła zaskoczyć. Tak też się stało - i w piątek, i sobotę, od rana do bardzo późnych godzin nocnych rozbrzmiewały przeróżnego typu dźwięki – od spokojnego reagee, przez rózne gatunki rocka po momentami punkowe granie. To oczywiście nie wszystko bo festiwalową nowością i przy okazji muzycznym liftingiem, okazał się przyjazd ekipy odpowiedzialnej za organizację Original Source Up To Date Festiwalu, wraz z zaproszonymi gośćmi. Dzięki nim pod festiwalową altaną w uszy wpadało techno w najprzeróżniejszych odmianach i stylach. Po piątkowych koncertach ze sceny głównej w pamięci zostało granie polskich kapel – Kim Nowak i oczywiście energetyczna Masala. Wybaczcie skromny element prywaty, ale osobie, której muzyczne gusta kształtowały się w latach 90tych (mowa o autorze tekstu) mimo, że grał zespół Kim Nowak to na scenie ciągle widziałem Fisza. Kiedyś rymował, że „ma dynamit wypełniony miłością” – nie dość, że miłość absolutnie nie zgasła i dynamit ciągle jest, to jeszcze z dobrym rockandrollowym pazurem. Genialnym wydarzeniem okazał też legendarny, białoruski band z wesołym liderem Alesiem Pomidorau na czele. Przy okazji Aleś prowadził również festiwalowe koncerty, a kulminacją jego możliwości i talentu okazał się freestyle, po polsku na cześć Gutka po sobotnim koncercie Indios Bravos, czyli głównej gwiazdy drugiego dnia Basów. Gwiazda oczywiście nie zawiodła. Publika bawiła się świetnie i coś czego trochę brakowało w innych koncertach w czasie grania Indiosów pojawiło się z nawiązka – mówię tu o kontakcie z publiką. Gutek na scenie naprawdę daje pokaz swoich możliwości. Kolejna kapelą, która w sobotni wieczór zostawiła po sobie znakomite wrażenie był białoruski Vinsent. Szkoda, że to tylko dwa dni festiwalowe…
Organizacyjnie festiwal wypada bardzo przyzwoicie. Już same oznaczenia dróg i miejsc, oczywiście w dwóch językach sprawia, że zgubić się jest bardzo ciężko. Pole namiotowe było ogrodzone, pilnowane i tylko osoby z odpowiednimi opaskami mogły się na nie dostać. W kwestii sceny i line-up"u wszystko szło gładko i zgodnie z planem, a jedynym zgrzytem okazał się koniec koncertu Kiniora.
Udało mi się oczywiście porozmawiać z kilkoma osobami, zarówno wieloletnimi uczestnikami festiwalu (z różnych stron Polski) oraz z okolicznymi mieszkańcami. Wszyscy podkreślali i akcentowali zmiany jakie zaszły na Basach. Niemal non stop słyszałem tekst „że to już nie to samo co kiedyś”. Nie wiem na ile jest to pewna tęsknota za czymś co minione i być może przy okazji wyidealizowane, a na ile przyzwyczajenie do ciężkiego punkowego i rockowego grania, ale wydawać się może, że sam festiwal ma się dobrze. Do tego wydawać się może, że nie można wiecznie trwać w punku i ciężkim rocku. Stąd zapewne pojawienie się na Basach muzyki elektronicznej.
Podsumowując – osobie, która na Basowiszcza przyjechała pierwszy raz, udało się trafić na bardzo przyzwoity, porządnie zorganizowany festiwal z uśmiechniętymi ludźmi, dobrą muzyką i organizacją. Do zobaczenia za rok.
Komentarze opinie