"Postanowiliśmy nagrywać muzykę jak pod horror" – przynudzał Ozzy przed wydaniem trzynastej studyjki rodzimej kapeli. Mowa trawa.
Bo jaką niby muzykę nagrywali przez całą swoją karierę? Przecież nie soudtrack do "Teletubisiów", albo "Małej syrenki". Po takich weteranach, jak Sabbs ciężko spodziewać się jakiejś większej stylistycznej wolty. Więcej: gdyby się o nią pokusili, fani powiesiliby ich za żebro, a w takim wieku wisieć za żebro, to już pewne konkretne zagrożenie dla życia. Sabbs wracają więc do korzeni. I nie jest to wyświechtany slogan, bo "13" brzmi faktycznie, jak gdyby znów był 1967 rok, jakby John, Tony, Bill i Terry (no ok, Billa już z nami nie ma) przed chwilą zmienili nazwę z Polka Tull na Black Sabbath.
Płyta jest na wskroś stonerowa, a numery skontruowane tak, by jak najbardziej przypominały te z ich klasycznego debiutu z 1970 roku. Właściwie – pomijając oczywistość w postaci większego zaawansowania technicznego ("13" produkował Rick Rubin) i równie oczywistą, związaną z wiekiem zmianę barwy głosu Ozzy"ego – ten materiał mógł z powodzeniem być nagrany 43 lata temu. To i największa siła, i największy problem z tym albumem. Siła, bo nie po to wraca się w klasycznym składzie, żeby ścigać się ze współczesną rockową sceną. Problem, bo jednak – jak by nie patrzeć – własny ogon może kością w gardle stanąć. Ale co gdyby odciąć się mentalnie od całej wartości historycznej?
W ramach gatunku płyta jest solidna. Nie ma ckliwej przebojowości, tanich chwytliwych numerów grających na najniższych muzycznych instynktach. Stoner ma być stonerem, więc numery przyjemnie ciągną się jak melasa, granie jest porządnie siłowe i treściwe. I buja, bo momentami poza klasycznym Iommim słychać w tym też Cream, czy Hendrixa. Numery nie zawierają się w radiowej formule poniżej czterech minut i nie zatrudniono żadnego popularnego rapera. Wszystko jest na swoim miejscu. Riffy proste, ale mocne, gdzieniegdzie klasyczne sabbsowe solówki, fajne melodie. Problem może tylko w tym, że gdzieś chłopaki przeforsowali. Że to, co zawierają choćby w dziewięciu minutach singlowego nietzscheańskiego "God Is Dead?" z powodzeniem można byłoby zawrzeć w czasie krótszym o połowę. Że w sumie niczego nowego nikt tu nie mówi – choć w gruncie rzeczy co w ramach gatunku nowego powiedzieć?
Rozkosz dla fanów. Nie-fanów "13" zupełnie nie zaboli – o ile nie jest uczulony na mocno przesterowane, siłowe gitary. Ale też nie jest to materiał, który odmieni losy muzycznego świata. Raczej nie stanie się ponadczasowym klasykiem. Ale w moim Winampie w sumie zażera.
Komentarze opinie