Pan od Nine Inch Nails miota się. Z jakim skutkiem? Dyskusyjnym.
Trentowi Reznorowi trudno odmówić, że sukces osiągnął niemały. Nine Inch Nails, kariera producencka (David Bowie anyone?), Oscar za muzykę do filmu "Social Network". Piechotą to wszystko nie chodzi. Tym bardziej, że gustom popularnym Reznor nieszczególnie ulegał. Problem z Reznorem jest może tylko taki, że moim zdaniem nie dosyć, że sie powtarza, to gustom faktycznie ulega. Gustom swojego fanbase"u. Nawet jeśli to mocno alternatywny fanbase.
How to Destroy Angels to projekt pana Reznora i pani Reznor – Mariqueen Maandig – plus figuranci. Rodzinny interes innymi słowy. Nazwę wzięli od debiutanckiej epki genialnego i nieodżałowanego Coila, co może wskazuje kierunek reznorowskich ambicji. Czym się to różni od Nine Inch Nails? Dobre pytanie.
Muzyka How to Destroy Angels jest równie odtwórcza, co NIN (odtwórcza kreatywnie). Czerpie z dorobku industrialu (no sama nazwa przecie), mniej komercyjnych brytyjskich form tanecznych post-rave, z dubstepu, ale i z trip hopu... Więc wydawałoby się, że jest tu jakieś poszukiwanie, jakaś awangarda. Słuchacz czuje, że oto dzieje się coś epokowego, coś o określonej wartości. Nic bardziej mylnego. Reznor nie wyściubia nosa poza swoje dobrze fanom znane comfort zone. A że może i zachował duszę eksperymentatora, to się w tym comfort zone miota. Powiela pomysły – może i szuka, ale z miernym skutkiem. Jeśli promuje żonę – spoko. Jeśli robi nowy ambitny projekt – porażka.
Co nie znaczy, że na płycie muzyka jest zła. Nie. Trzyma poziom, jest dobrze przemyślana, dobrze wyegzekwowana. Tu problemem nie jest kunszt – ten jak zwykle wysoki, w końcu od kopiowania wczesnego Death in June na "Pretty Hate Machine" odeszliśmy już kawałek. Problem w tym, że od Reznora wymagałoby się więcej. Najchętniej nowej "Spirali".
Tak czy inaczej lecimy w podróż w czasie. Odpalamy Coila. Epkę "How to Destroy Angels". Przenosimy ją produkcyjnie wprzód o dwadzieścia lat. Co widzimy? Że nie stało się nic. Ot, rzeczy brzmią lepiej. Kreatywnego postępu za grosz. Emocjonalnie też chodzimy ponownie po tym samym lesie cieni, przerażają nas te same demony, w identyczny sposób nie znajdujemy ukojenia. Jaki jest więc sens całego tego projektu i dlaczego tej muzyki nie wydano pod szyldem Nine Inch Nails? W sumie nie wiadomo. Wiadomo za to, że fani będą zachwyceni, a cała reszta jak istnienie Reznora ignorowała, tak dalej ignorować będzie. I świat sobie dalej trwa, i rzeki nadal płyną, i słońce wstaje i zachodzi...
How to Destroy Angels
"Welcome Oblivion"
Sony Music
5/10
Komentarze opinie