Reklama

Weseli jak zawsze

28/07/2013 10:30
Trzecia płyta sympatycznej folkowej ekipy to jak zwykle przy okazji trzecich płyt bardzo głośne "sprawdzam". Jak sobie poradzili?

Edward Sharpe and the Magnetic Zeros powstali sześć lat temu w słonecznym Los Angeles. Nazwę wzięli od mesjanistycznej postaci będącej głównym protagonistą opowiadania, które napisał lider, Alex Ebert. Chodziło o to, że na Ziemię został zesłany rzeczony Edward, którego zadaniem miało być uleczenie i zbawienie ludzkości. Niestety na drodze realizacji tego celu zawsze stawały dziewczyny i romanse. Urocze, prawda? Początkowo ES&TMZ funkcjonowali jako duet: Ebert plus Jade Castrinos, a potem rozrośli się do jedenastoosobowej formacji. Szerszą publiczność oczarowali przy okazji triumfalnego pochodu ich singla "Home" po listach przebojów.


"Trójeczka" przynosi wiele dobrze znanego i miłego. Zespół nadal porusza się w ramach rootsowego rocka, gospelu, folku i podpatrzonej w muzyce lat "60 psychodelii. Znajdzie się miejsce na beatlesowską w rodowodzie harmonię, ale i wokalne swawole godne Beach Boysów, czy rockowy numer na modłę wczesnych Stonesów. Wszystko jest piękne i słoneczne, jeździmy sobie cadillakami, surfujemy, palimy to czego nie wolno, pijemy kolorowe drinki i całujemy się przy akompaniamencie szumu fal. Numery mają fajnie niedomkniętą strukturę. Gdyby grupa chciała, każdy praktycznie mogłaby rozciągnąć do rozmiarów potężnego plażowego jam session. Perkusja, bongosy, delikatnie opiórkowywane gitary, zdarzy się i dęciak. Do tego klaskanie i tupanie – w końcu to muzyka, która ma integrować grupę przyjaciół.

Oczywistych radiowych przebojów na płycie brakuje. Nie widać też czegoś tak nośnego, jak wspomniane "Home", jednak w ramach alternatywy i psychodelii słucha się tego wyjątkowo lekko, choć nie bezrefleksyjnie, bo pomiędzy numery poza opętańczą dziecięcą radością, wkrada się czasem i delikatna nostalgia. Ale nie jest to smutek grobowy, raczej żal, że oto już wyjeżdżamy, wakacje się kończą, gacie w palemki powędrują do szafy.

Jeśli z kolei miałbym się do czegoś czepiać, to może tego, że ES&TMZ mogliby z powodzeniem istnieć w rzeczonych latach "60. Serio. Album mógłby swobodnie zaistnieć na winylu w jakimś amerykańskim sklepie w 1965, czy 1966 roku. I ciężko byłoby się zorientować, że coś tu nie tak. Co najwyżej po kwestiach z zakresu czystej akustyki. A biorąc pod uwagę, że muzyki z lat "60 do odkrycia większości z nas pozostało jeszcze bardzo wiele, po młodym zespole wypadałoby się spodziewać jakiejś wartości dodanej. Tej w sumie nie ma. Choć to już naprawdę z mojej strony radykalne czepialstwo, bo płyta jest naprawdę, naprawdę bardzo fajna.

(Paweł Waliński)

"Edward Sharpe and the Magnetic Zeros"
Rough Trade
7/10

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo fakty.bialystok.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do