Nazwisko zobowiązuje. Sheryl po przekroczeniu pięćdziesiątki nadal udaje nastoletnią dzierlatkę i wyśpiewuje wesołe słoneczne piosenki. Tym razem w innym stylu.
Zwykle wraz z wiekiem muzycy zmieniają styl. Nie tylko wokal im – szczególnie mężczyznom – tężeje, ale i repertuar. Staje się bardziej introwertyczny, bardziej elegancki, cechuje go większa samoświadomość, pewien rodzaj szlachetnego umiaru. Sheryl Crow też tak ma. Tylko w jej wykonaniu numery pachną nie wielkością, ale krowim plackiem. Dosłownie.
Nie, żeby były specjalnie złe. Może zachowując pop-rockową stylistykę artystka za nisko kłania się klasycznej amerykańskiej muzyce country (klasycznej, to jest takiej bez prefiksu "alt-"). I takie frazowanie, takie akcentowanie i charakterystyczne slide"y na gitarze raczej nie przekonają kogoś, kto nie stracił zęba w bijatyce podczas country"owej zabawy w stodole. Nie jest to granie na nasze warunki. Pytanie tylko – "na jakie?". Bo skoro na nasze nie, to na amerykańskie? Amerykanie pdoobnej muzyki mają zatrzęsienie i Sheryl, w ramach nowatorstwa, może tam zdziałać najwyżej tyle co u nas jakiś Pectus, czy inne straszydło.
Rozumiem problemy zdrowotne. Rozumiem nowotworową diagnozę, walkę z chorobą. Rozumiem, że ze słonecznego Los Angeles, Crow przeprowadziła się do Nashville, zaczęła bujać się z postaciami takimi, jak Dwight Yoakam, Emmilou Harris, czy Dixie Chicks. Rozumiem, że to wszystko musi mieć na artystę wpływ. Tylko dlaczego – cholera – jest to wpływ tak oczywisty, tak bardzo mainstreamowy? Dlaczego zamiast popróbować sił w odsłonie odrobinę alternatywnej, albo przynajmniej nagrać płytę, która gdzieś byłaby emocjonalnie intrygująca, pani Crow ambicje ma co najwyżej sprzedażowe? Czy dlatego, że blond-dziewczyny z LA po prostu nie stają się mądrzejsze z wiekiem? Czy mając pięćdziesiątkę na karku kobieta nie ma zupełnie nic interesującego do powiedzenia? Sheryl? Dlaczego nagrywasz numery, które z powodzeniem mogłaby nagrać Avril Lavigne, gdyby urodziła się ileś tam równoleżników niżej? I to w okolicach debiutu?
Smutkiem napawa, kiedy patrzy się, że "na starość" muzycy zaczynają stawać się czyimiś (albo własnymi) epigonami. Przykre jest, jak nagle łapią się za coś i zaczynają małpować. Najsmutniejsze jednak, jeśli w te małpie harce nie potrafią tchnąć nawet odrobiny charakteru. Wrona kracze, ja ziewam. Omijajcie szerokim łukiem. No, chyba że straciliście "jedynki" na imprezie w stodole. Ale w naszych warunkach geograficzno-kulturowych wtedy słuchacie raczej Weekendu i Zorki, niż country. Prawda?
Komentarze opinie