Frusciante znowu wydaje nową płytę. Gdyby Białostoccy robotnicy byli tak nadaktywni, to galeria przy Piłsudskiego stałaby gotowa już od czerwca.
Fajnie jest wracać do żywych. Tylko, że niektóre powroty wiążą się z jakąś traumą, a więc i ze zdecydowaną psychiczną przemianą. Weźmy sobie takiego Litzę – onegdaj chłop się normalnie prowadził, grał fajny metal, lub okolice. A po awarii serducha został dosyć przerażającym fundamentalistą, grającym dosyć przerażającą muzykę o równie fundamentalistycznym zabarwieniu. Nieinaczej Frusciante. Nieomal się od dragów przekręcił, potem jakoś podniósł, w RHCP pograł, ale łeb ewidentnie ma zryty, co słychać na jego dokonaniach solowych. "Outsides" kolejnym tego dowodem.
Cytując za samym artystą: ">>Outsides<< składa się z dziesięciominutowej gitarowej solówki i dwóch abstrakcyjnych kawałków (...) To nowoczesne podejście do pomysłów i harmonii, jakie znajdziecie w jazzie lat "50 i "60 oraz dwudziestowiecznej muzyce klasycznej". No i dobrze, płyta faktycznie z free jazzem więcej ma wspólnego, niż z rockiem. Tyle, że własnym ogonem karmi się do zgagi i wzdęcia. Bo cóż z tego, że oto Frusciante na gitarze grać umie, skoro forma mu gdzieś ucieka. Bo dziesięciominutowe solówki nieraz już grano.
Nieraz wydawano albumy z muzyką improwizowaną. Nieraz jako podstawę do szaleńczej jazdy gitary stanowił solidy elektroniczny podkład (tu zanurzony w chiptune"owej tradycji). Problem w tym, że z tego jakże wolnego i dającego pewnie artyście niemałą przyjemność niczym nieskrępowanej ekspresji, grania w sumie nic zupełnie nie wynika. Ani to za serce szczególnie nie chwyta, ani nie jest kamieniem milowym muzyki improwizowanej. Tyle w temacie utworu "Same"
W "Breathniac" z kolei mamy do czynienia z sileniem się na faktyczną awangardę klasyki. Myślcie: Morton Feldman, czy Gyorgi Ligetti. Te nazwiska zostają podlane sosem IDM-owych rytmicznych kombinacji. W sumie znowu zupełnie nie wiadomo po co, tym bardziej, że takie eksperymenty znamy choćby od czasu pierwszych nagrań Cabaret Voltaire. "Shelf" idzie podobną drogą, w założeniu mając na celu ściganie się z awangardyzmami muzyki "poważnej", a de facto lądując bliżej eksploracji jakie wykwitały w obrębie sceny industrialnej i postindustrialnej. Może to i jakoś ciekawe, szczególnie że przecież mamy do czynienia z Johnem Frusciante, co to w RHCP grywał. Tylko, że wnosić, niczego to nie wnosi. Co nie zmienia faktu, że płyty słucha się bardzo dobrze, o ile pokusić się o pewien wysiłek. Bo "Outsides" co jak co, ale easy listeningowe na pewno nie jest.
Komentarze opinie