Anita Lipnicka nagrywała z Anglikami amerykańską muzykę po polsku, tylko po to, by ocalić swoją pastelową niepodległość przed fluorescencyjną nawałnicą. O płycie "Vena Amoris", dobrych radach i niedobrych mediach rozmawiał Jarosław Szubrycht, redaktor naczelny portalu T-Mobile Muzyka.
Ludzie mówią o "Vena Amoris", że jest niemodna - i to są przychylne komentarze. Bycie modnym już nie jest fajne?
Znam wiele modnych rzeczy, które są bardzo mile widziane.
Dlaczego więc grasz muzykę, którą sama określasz mianem vintage.
To nie był mój świadomy wybór, nie planowałam stylistycznej wolty. Ja po prostu robię to, co lubię, a takie klimaty, kolory i krajobrazy muzyczne, które znalazły się na "Vena Amoris" bardzo mi się podobają. To nie zabieg marketingowy, że ja teraz będę szła pod prąd, niezgodnie z panującymi trendami. Mam świadomość tego, że nie są to brzmienia dzisiaj najmodniejsze, ale nic na to nie poradzę. Kieruję się wyłącznie swoim gustem i pragnieniem zrealizowania projektu, w którym czuję się dobrze. Nie dam się zmanipulować oczekiwaniami rynku czy nawet znajomych… Po prostu nie biorę tego pod uwagę.
Często słyszysz dobre rady?
Rad jest mnóstwo. Tysiące! (śmiech) Od tych, które mówią jak należy żyć po te, co powinnam nagrywać, żeby było dobrze. Ja tymczasem, kiedy już mam wyznaczony cel, jestem bardzo zdeterminowana i nie obchodzą mnie opinie innych. Gorzej, kiedy nie wiem czego chcę. Wtedy człowiek niepotrzebnie się waha, rozdrabnia i skupia na Wujkach Dobra Rada.
Na jakim etapie przychodzi ta wiedza? Do którego momentu projekt kieruje tobą, a od którego ty przejmujesz dowodzenie?
U mnie to dzieje się już na etapie pisania muzyki i tekstów. Kiedy komponuję piosenkę, od razu śpiewam sobie słowa, które układają mi się w głowie i od razu też wiem, jakie instrumenty będę chciała wykorzystać w studiu czy na scenie. Moim przekleństwem jest to, że nie jestem wykształconym muzykiem i brakuje mi warsztatu. Najtrudniejszym etapem tworzenia płyty nie jest więc dla mnie tworzenie piosenek, ale przekładanie ich na język nut i tłumaczenie moim muzykom, czego od nich oczekuję. Zamiast po prostu zapisać to w nutach albo zagrać, muszę to wyśpiewywać, wygwizdywać, pokazywać, puszczać płyty innych ludzi i tłumaczyć, że chcę właśnie taką gitarę, że tak ma być wykręcony piec… Jak więc widzisz, nawet jeśli cel mam jasno wyznaczony, muszę włożyć w dojście do niego sporo wysiłku, bo nie zawsze idę najkrótszą ścieżką.
Istnieje oprogramowanie, które mogłoby ci pomóc.
Oczywiście, jeżeli masz piątą klepkę, która pozwala ci ogarnąć nowinki techniczne. Ja jej nie mam, z trudem opanowałam obsługę pralki automatycznej. (śmiech) Z mojego telefonu wszyscy się śmieją, bo już się rozpada, dwa razy wpadł mi do toalety… Technologia to dla mnie problem, więc nawet w ten sposób nie mogę sobie ułatwić życia. Całą poprzednią płytę nagrałam na fortepianie, choć nigdy w życiu nie grałam na tym instrumencie. Codziennie w nocy siadałam więc przy klawiaturze, musiałam odnaleźć figury, które słyszałam w głowie, wkuwałam je na pamięć, a potem odgrywałam to w studiu. A jak już je odegrałam, to wszystko zapominałam.
Zgaduję, że odpowiedni dobór partnerów, którzy będą umieli odczytać twoje intencje i wprowadzić je w życie, to sprawa kluczowa. To bardzo istotne. We wspólnym graniu jest tak, jak w życiu – dobiera się ludzi o podobnej wrażliwości. Jeśli nie ma chemii, nic dobrego z tego nie wyniknie, podobnie jak w przyjaźni czy miłości. Mam takie doświadczenia, że zaczynałam z kimś robić płytę, bo wydawało mi się to dobrym pomysłem, ale po tygodniu czy dwóch się wycofywałam, bo widziałam, że się nie rozumiemy i nie uzyskamy efektu, o który mi chodzi. Przy "Vena Amoris" też tak zresztą było. Zaczęłam ją robić w kraju, z polskim producentem, którego bardzo szanuję, ale po tygodniu oboje poczuliśmy, że nie da rady.
I nie można było poszukać innego rodaka, od razu musiałaś jechać z tym do Anglii?
Tak się złożyło, że od dziesięciu lat, od kiedy zaczęłam nagrywać z Johnem [Porterem, oczywiście – przyp. aut.], współpracowałam z ludźmi spoza Polski. Z Anglikami, Amerykaninem, ale i Słoweńcami… Dużo było tych doświadczeń, ale wszystkie za granicą. W Anglii więc jest mi łatwiej się poruszać, bo znam ludzi i wiem, czego się po nich spodziewać. Przychodzę do studia, mówię, że chcę to, to i to, i wiem, że to dostanę. Studiów nagraniowych mają tam zresztą tysiące, jest w czym wybierać. Przychodzisz i mówisz, że życzysz sobie, żeby na sesję był Wurlitzer, pedal steel i wibrafon – i tak będzie. W ramach podobnych, albo i mniejszych budżetów niż u nas, angielskie studia oferują większe możliwości.
Cóż, zbawienny wpływ konkurencji.
Tak, dokładnie z tego to wynika. My nagrywaliśmy płytę w miejscu, w którym nigdy byś nie zgadł, że znajduje się studio. Wciśnięte pomiędzy hurtownię ryb i owoców morza, a wielki zakład stolarski. Sprzęt był wspaniały, ale kanapy podarte, bo właściciel nie inwestuje ani grosza w to, żeby studio fajnie wyglądało, tylko w graty…
Dzięki temu masz piękne zdjęcia we wkładce płyty.
To prawda, starałam się te wszystkie fragmenciki rzeczywistości dokumentować. Fajnie było. Lubię pracować z ludźmi z innych kultur, różnych stron świata, wymieniać się opowieściami… Poza tym założyłam sobie, że zaśpiewam tę płytę po polsku, ale muzycznie ona nie będzie polska. Trudno byłoby mi tutaj znaleźć kogoś takiego jak Melvin Duffy, który ze mną gra na pedal steelu, banjo, Weissenbornie, tych wszystkich przedziwnych instrumentach. Kogoś, kto lubi i czuje americanę, i od wielu lat gra ten rodzaj muzyki. Zamiast więc podrabiać coś, co chciałabym uzyskać, wolałam sięgnąć do jakości oryginału.
Dlaczego więc zdecydowałaś się na polskie teksty? Po angielsku twoja americana byłaby jeszcze bardziej amerykańska.
Tak, zdecydowałam się na taki eksperyment. Wydaje mi się, że przez to zestawienie "Vena Amoris" brzmi ciekawiej, niż mogłaby zabrzmieć, gdybym zaśpiewała po angielsku.
Grega Freemana, producenta albumu, wybrałaś ze względu na jego doświadczenia z Mumford and Sons? Kiedy poznałam Grega miał 26 lat i między innymi dlatego chciałam z nim pracować, że jest młodym człowiekiem. Ma energię i pomysły. Poza tym Greg wyszedł z Real World, studia Petera Gabriela, gdzie nagrywa się głównie muzykę świata. Ray LaMontagne, którego uwielbiam, też tam nagrywał… Na początku bałam się, że przez te teksty po polsku może się nie udać, że nie poczujemy tego samego, ale Greg mnie uspokajał: "Co ty? Nie będzie żadnej bariery językowej. Wytłumaczysz nam i wszystko będzie dobrze!"
Miał rację?
Tak. Chłopcy mówili mi w studiu: "Jezu, nie wiem, o czym śpiewasz, ale jest cios!" (śmiech) Twierdzili, że język polski jest bardzo piękny i inspirujący.
Vena amoris...
Żyła miłości.
Prowadząca rzekomo od palca serdecznego do serca. Piękna, romantyczna koncepcja, ale – jak czytałem – spopularyzowana głównie przez jubilerów, którzy chcieli sprzedać jak najwięcej biżuterii. To tak jak z muzyką. Wy, artyści, wkładacie w to serce, bujacie w obłokach, a potem i tak przychodzi moment, w którym trzeba się po prostu umieć sprzedać.
To dla mnie duży stres. Kiedy płyta jest już gotowa, fizycznie na krążku, zaczynam się bać, co będzie jeśli ten produkt się nie sprzeda? A jeśli firma, która zainwestowała dużo pieniędzy, zorientuje się, że to się nie opłaca? Jak będzie klapa, to nie będzie dobrych klimatów. Wiesz, czuję się jak małe dziecko, które boi się, czy nie zawiedzie mamy i taty… Mam tę świadomość, że nie tworzę do szuflady, że skoro decyduję się tym podzielić z publicznością, fajnie byłoby, gdyby moja muzyka znalazła swojego odbiorcę. Od tego momentu płyta przestaje być tylko moja. Uwielbiam pracować w studiu, działa na mnie ta magia, poczucie, że powstaje coś z niczego. Ale kiedy już muszę komuś to wysłać, nawet firmie płytowej czy menedżerce, dopada mnie totalny stres. A może to wszystko, co zrobiłam, jest bez sensu? Może tylko mi się podoba to, co robię? A jeśli inni to zmasakrują i przekreślą?
Myślę, że masz taką pozycję, że możesz być pewna, że twoja publiczność przynajmniej uważnie posłucha, co masz do zaproponowania. Ale dzisiejszym debiutantom nie zazdroszczę. Sądzę, że gdyby ktoś dzisiaj nagrał "Piosenkę księżycową", nie przebiłby się do radia.
Niestety, to smutne, ale prawdziwe. Mediom – ludziom w ogóle – nie starcza dzisiaj cierpliwości, by czegoś posłuchać. Musi być huk, musi być rytm i najlepiej towarzyszący temu wszystkiemu skandal. Agresywne mamy czasy i trochę głupkowate. Szkoda, bo fajnej muzyki jest bardzo dużo, pojawił się tylko dysonans pomiędzy tym, co się realnie dzieje, a tym, co prezentują nam media, szczególnie te największe. To zjawisko, które nie występuje wyłącznie w świecie muzyki, bo podobnie jest w kinie czy literaturze… Coraz trudniej przebić się przez szum informacyjny. To już nie jest kwestia, czy moja płyta się komuś spodoba, czy nie, ale czy w ogóle dowiedzą się, że jest. Piosenka "Hen, hen" na przykład nie przeszła badań radiowych. Owszem, Trójka ją gra, ale to chyba ostatnie miejsce, gdzie ktoś jest w stanie uwierzyć w muzykę i zaryzykować wrzucenie na playlistę czegoś w kolorach pastelowych, nie fluorescencyjnych.
Żeby gładko przechodzić takie badania, musiałabyś pisać pompatyczne, bombastyczne refreny, które wchodzą już w piętnastej sekundzie, a nie liryczne ballady.
Ale z drugiej strony są artyści, którzy sprzedają mnóstwo płyt, choć wcale nie są nachalni i głośni. Na przykład taki Bon Iver, który radzi sobie doskonale, choć w Polsce największe radia pewnie by go nie puściły. Co świadczy o tym, że media jednak zaniżają poziom, przestały pełnić funkcję misyjną, przestały proponować słuchaczom ciekawe rzeczy. Jest wręcz odwrotnie. Zakłada się z góry, że słuchacz jest głupi, mało wymagający, że nie ma większych oczekiwań.
Sądzę, że ludzie, którzy programują muzykę w największych stacjach, nie mają zbyt wielkiego pola do popisu. Nad nimi stoi ktoś z batem i wykresem poziomu słuchalności, który musi być zrealizowany…
Tak, wiem, tak samo jest z internetem i liczbą kliknięć, która jest teraz najważniejsza.
Jak poruszasz się w takim świecie? Gdzie na przykład znalazłaś tę swoją americanę? Wiedzę na temat tego, co dzieje się w muzyce czerpię z zachodnich pism, takich jak "Mojo", "Q" czy "Uncut". Tam są rzetelne recenzje, fajne wywiady i wiadomo, co w trawie piszczy. Kiedy przeczytam o czymś, co mnie zainteresuje, próbuję to odnaleźć. Kupuję płyty, staram się jeździć na koncerty. W ten sposób wkręciłam się w Ninę Nastasię, bardzo lubię takich artystów jak Calexico, Bon Iver, Bonnie "Prince" Billy, Shearwater… Americana towarzyszy mi od dłuższego czasu i na "Vena Amoris" starałam się przemycić podobne dźwięki.
Koncert Anity Lipnickiej w Teatrze im. A. Węgierki już 14 listopada, o godz. 19. Bilety w cenie 70-80 zł do nabycia na www.ticketpro.pl i www.koncertomania.pl.
Komentarze opinie