
Ernest Grecki: Muszę zapytać. Dlaczego Białystok?
Agnieszka Korytkowska-Mazur: Pochodzę z Podlasia. Chociaż nie wiem czy to ma znaczenie, ale od 18 lat nie mieszkam na Podlasiu. Pewnie łatwiej jest mi zrozumieć ducha tego miejsca, mimo że on stale ewoluuje. Uwielbiam tu przyjeżdżać. To miejsce, w którym czas mija kompletnie inaczej niż w Warszawie, w której mieszkam. Tu kształtowała się moja wrażliwość. Był moment, w którym jeździłam do miejsc gdzieś nad Narwią czy Biebrzą myśląc, że tam mógłby stanąć mój dom. Wyjeżdżałabym stamtąd, robiła przedstawienia, wracała, pisała. Oczywiście nie jest to możliwe i zostaje gdzieś w sferze marzeń. Natomiast coś mnie tu ciągnie, również w stronę Białegostoku.
Dlatego, gdy dowiedziałam się o konkursie na dyrektora, bardziej zastanawiało mnie miejsce niż sama funkcja. Dobrze też, że pytanie brzmi, „Dlaczego Białystok?”, a nie „Dlaczego konkurs na dyrektora?”. Nie było moim marzeniem zostać dyrektorem teatru. W zestawieniu dyrektor naczelny i artystyczny bez wahania wybieram to drugie. To, co mnie najbardziej interesuje, to reżyseria.
Dla reżysera najbardziej interesujące w tym regionie jest…?
A.K-M. Móc „dorwać się” do tego styku kultur, pogranicza, funkcjonowania w nich ludzi. Teatr żywi się konfliktem. W teatrze chodzi o pokazanie niedociągnięcia, zetknięcia, zderzenia. Ten rejon jest w pewien sposób zapomniany. Moja decyzja o przyjeździe do Białegostoku i dotknięciu tego miejsca wynikała z najdawniejszych inspiracji. Zainteresowanie, kiedy raz już się pojawiło, zaczęło mnie pchać w to coraz silniej. i z tym natchnieniem i werwą
Stanęła pani przed komisją?
A.K-M. Program, który przedstawiłam nie zakładał kosmetyki, przesuwania pionków, ale diametralną zmianę myślenia o teatrze, jako instytucji. Był sposobem na spełnienie moich marzeń o takim miejscu. Zależy mi na stworzeniu takiej atmosfery, która wciągnęłaby mnie, jako reżysera. Takiej, w której sama chciałabym pracować, w której ktoś dałby mi wolność wyboru, nie bałby się podejmować trudnych, ważnych tematów. Chcę, by było to miejsce, w którym mogliby przebywać ludzie i czuć się bezpiecznie podejmując niebezpieczne tematy. Tego starałam się bronić w rozmowie z komisją. Może przekonała ją moja autentyczność, ale i sam program był precyzyjny. To zbiór rzeczy, które mnie nieustannie interesują. Wspomniałam w nim o ludziach, z którymi od dawna się spotykam, z którymi zetknęłam się w pracy. Osoby z różnych międzynarodowych ekip, które są w stanie tu przyjechać i zostawić tu część swojej duszy. Nie miałam trudności, żeby zebrać to wszystko na dziesięciu kartkach A4, łącznie z potwierdzeniem chęci ich współpracy.
Komisja była pod wrażeniem?
A.K-M. Nie była to kwestia kokietowania komisji, żeby za wszelką cenę objąć stanowisko. Po prostu bardzo chciałabym te pomysły zrealizować. Zdaję sobie jednocześnie sprawę z okoliczności mogących mi to utrudnić. Będę starała się pokonać je wszystkie. Moim celem jest spotykanie ludzi i dawanie Białemustokowi nowej oferty kulturalnej, nieobecnej tu od dekady. Na pewno nie zamierzam na siłę udowadniać, że jestem świetnym dyrektorem. Teatr powinien być miejscem dla ludzi w nim pracujących, chcących się rozwijać. Ja również stawiam na swój rozwój i mam nadzieję, że będzie to moje miejsce.
Zatrzymam się przy niebezpiecznych tematach. Czy umiałaby już pani określić przeszkody w ich podejmowaniu?
A.K-M. Pewna rzecz mnie zastanawia. Ten teatr nie ma w obrębie prawie dwustu kilometrów od siebie żadnego kontrkandydata. Oczywiście nie mam na myśli BTL-u, który robi wiele świetnych przedstawień. Chodzi mi o teatr dramatyczny, do którego w powszechnym mniemaniu, trzeba przyjść o godzinie 19. włożyć odświętne ubrania. Żeby była jasność, nie mam nic przeciwko takiemu podejściu. Jednak Dramatyczny będzie teraz weryfikował dotychczasowy repertuar. Intuicja mi podpowiada, że widownia z ostatniej dekady to nie była publiczność, która chodzi na Węglową, ogląda Fair Play czy Malabar Hotel. Są to dwie różne grupy ludzi.
Zastanawiam się nad otwartością na nowe. Zależy mi oczywiście na tym, żeby nie utracić dotychczasowej publiczności, chcącej czystej rozrywki. Ten nurt też powinien w teatrze istnieć. Sama wolę jednak kabaret w duchu amerykańskiego programu Whose Line is it Anyway, niż robienie sobie żartów…
W stylu kabaretowej sceny dwójki?
A.K-M. Tak. Chociaż mój gust nie musi pokrywać się z gustem widza, to nie jest mój prywatny folwark, dlatego muszę wypośrodkować oczekiwania i zrobić teatr zaspokajający wiele gustów. Nie zejdę jednak poniżej pewnego poziomu. Chcę tworzyć teatr dla ludzi lubiących myśleć. Teraz brakuje mi w tym miejscu prawdziwego dialogu, poruszania wielokulturowości, zaglądania pod dywany i tego, co zostało tam wmiecione. Sytuacje sąsiedzkie, rezonowanie spraw ukraińskich, białoruskich, nieodrobione lekcje dyplomatyczne z Litwą przy jednoczesnej diagnozie lokalnych spraw, pokazującej inną stronę tych zjawisk. Tematy wielowyznaniowości funkcjonującej czasami na kilkunastu metrach kwadratowych, gdzie szuka się zgody, konfrontuje z postawą: „tylko to, co moje jest właściwe”. Zamierzam trochę podchodzić z lupą, pozaglądać, powymiatać kurz.
Wystarczy pojechać kilkanaście kilometrów na południe od Białegostoku, żeby znaleźć się w zupełnie innym świecie.
A.K-M. I ten świat chciałabym bardzo pokazać. Łącznie z wprowadzeniem na scenę ludzi, którzy są stamtąd. Przyjdą i opowiedzą swoje historie. Teatr nie powinien być przestrzenią wyłącznie dla aktorów. Do tworzenia trzeba zaprosić też zwykłych ludzi, całe Podlasie (śmiech).
Często spotykałem się z opinią, że w dramacie nie wymaga się od publiczności specjalnego wysiłku intelektualnego.
A.K-M. Teatr powinien być też dla ludzi, którzy lubią myśleć. Nie tylko dla tych, którzy chcą odpocząć po dniu pracy. Ze spektaklu powinno się wychodzić poruszonym, z energią do dalszego działania, przetwarzania, chłonięcia inspiracji. Nie znoszę takiego pitu, pitu, które spłynie ze mnie po chwili, a gdy zastanowię się, co robiłam między 19. a 22., to około północy przypomnę sobie, że byłam w teatrze.
Oddzielanie funkcji rozrywkowej od edukacyjnej kojarzy mi się z kierunkiem, jaki obrała telewizja polska. Mnoży programy i seriale, w których trudno znaleźć jakiekolwiek ślady założonej kiedyś misyjności.
A.K-M. Pracowałam przez kilka lat w TVP, więc znam te tendencje od środka i nie mam na ten temat nic dobrego do powiedzenia. Najlepiej spuścić zasłonę milczenia, bo mówiąc o tym podnosi się wartość zjawiska. Telewizja dąży do tego, żeby nie kształtować gustów, ale (jak twierdzą tzw. decydenci w tzw. centralach) odpowiadać na potrzeby widzów. To jest tak, jak z absurdalnym stwierdzeniem „zarządzanie zasobami ludzkimi”. Wszystko zasłaniają wartości biznesowe, nie prospołeczne. Nie mam telewizora od lat i nie ubolewam nad tym. Teatr jest jakimś antidotum na zjawisko odbierania przez telewizję gustu ludziom.
Czyli stojący w gabinecie telewizor służy wyłącznie do obowiązków służbowych?
A.K-M. Tak. Jest tu tylko na chwilę. Posłuży przejrzeniu nagrań spektakli i ułożeniu oferty programowej na przyszły sezon. Chociaż ostatnio podczas kolacji w jednej z białostockich restauracji obejrzałam po 23. mocny francuski dokument o Ukrainie. Może więc czasami nie jest tak źle. Wystarczy nie oglądać telewizji do 23., później są już dobre programy.
Ja także najwartościowsze dokumenty oglądałem w nocy.
A.K-M. Dlatego że jest to już czas poza licznikami, słupkami oglądalności. Wtedy programy nie zarabiają na siebie, są w tzw. promilu oglądalności. Mam nadzieję, że teatr będzie przeciwwagą. Niech wypowiada wojnę słupkom, sprawia, by ludzie potrafili krytycznie podchodzić do przekazu telewizyjnego.
Pozostaje więc życzyć telewizji, aby kontynuowała obecny kierunek.
A.K-M. To równia pochyła. Czasami wydawało się, że spadła na dno, a tu nie, okazuje się, że można jeszcze niżej. Mimo to rzesz widzów nie oderwie się od ekranu. Oglądalność jednego odcinka programu potrafi wypełnić kilka stadionów. To miesiące funkcjonowania teatru. Te liczby zawsze mnie przerażały.
Usłyszałem niedawno opinię, że podział na teatr amatorski i profesjonalny jest podziałem sztucznym. czy to jest słuszne?
A.K-M. Rozumiem, że profesjonalizm wynika z tego, że ludzie mają dyplomy. Cztery czy pięć lat poddawani są pewnym standardom zdobywania wiedzy. Mają dostęp do szerokiego spektrum zajęć. Natomiast to, co określa się jako amatorskie, jest inicjatywą oddolną, powstającą najczęściej z czystej pasji. Postrzeganie tego podziału jako sztucznego może wynikać stąd, że często wśród profesjonalistów jest mnóstwo amatorów i odwrotnie. Skostnienie w swoich przyzwyczajeniach czy konwencjach powoduje, że nie ma już takiej otwartości. Oprócz talentu, trzeba mieć rzemiosło. Mogę mieć porywy duszy, prowokacyjne spojrzenie na świat, wyostrzony dowcip i wrażliwość sceniczną. Muszę jednak wiedzieć jak to wyrazić, jak przekuć w konkret. Czym jest język sceny i jak on się kształtuje? Najważniejsze jest spotkanie i pokora wobec tych, od których możemy się uczyć. Niedawno skończyłam projekt „Lato w teatrze”, który robiliśmy w Teatrze Bagatela ze Stowarzyszeniem „Siemacha” w Krakowie. Było kilku profesjonalistów z dyplomami i była też grupa zupełnie świeżych osób – to się dobrze uzupełnia. My wiemy, czym rządzi się świat sceniczny, co to kontrapunkt, rytmy. Oni tego nie wiedzą, ale przynoszą energię i dzielą się nią. Nie wykrzesalibyśmy tych pomysłów, gdyby nie ci młodzi ludzie.
Joanna Zubrzycka „Miss God” powiedziała mi niedawno, że razi ją w kształceniu aktorskim zmanierowanie osób, które kończąc szkoły tracą autentyczność i spontaniczność.
A.K-M. Dobrze określił to Stanisławski: „Jak przestaję mieć ciekawość siebie, to zaczynam kochać siebie w sztuce, a nie sztukę w sobie”. Trzeba sobie jasno odpowiedzieć na pytanie – do czego sztuka jest mi potrzebna? Ta kwestia towarzyszy mi przy współpracy z ludźmi teatru i wtedy, gdy sama staję się widzem. Czasami przyglądam się egzaminom do szkół teatralnych; mało kto zdaje sobie sprawę, jak ciężki wybiera zawód. To zawód-życie. To nie jest praca od – do. Tu się pracuje na własnej osobowości. Wydaje się, że to nie zostawia śladów. Wszystko ma swoje konsekwencje. Im ma się bardziej miękkie serce czy duszę, tym twardsze trzeba mieć inne części ciała.
To podejście może wynikać z tego, że zaczynała pani studia na kierunku niezwiązanym z teatrem?
A.K-M. Najlepsi humaniści mają ścisłe umysły. Przeszłam długą drogę zafascynowania fizyką, ale to była tylko okrężna trasa do dawno postawionego celu. Zawsze jest jakiś strach czy niepewność. Kiedy podjęłam tę decyzję, zrozumiałam, że teatr to bakcyl bardzo niebezpieczny, ale i uzależniający. Zaczęłam od offowego teatru, właściwie koła naukowego przy Akademii Teatralnej. Robiliśmy wszystko od podstaw. Dzięki temu wiem, na czym polega praca oświetleniowca, akustyka, producenta, kogoś od sprzątania czy prasowania ubrań. Wiem, jak ciężkie są to zadania i wiem, że mechanizm się załamie, gdy jeden jego element przestanie funkcjonować. Pamiętam jak przyszywaliśmy guziki po nocach, zdobywaliśmy sztuczny lód na pięć minut przed premierą, bejcowaliśmy krzesła, zbijaliśmy deski, polewaliśmy sałatę cytryną, żeby się aktorowi nie przyklejała do podniebienia. Wszystko działo się szybko, za pieniądze, które sami zdobywaliśmy. To był niesamowity czas, który zostawił przyjaźnie, co jest dla mnie bardzo ważne.
Dziękuję za rozmowę.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie