Reklama

Łzy na taśmie

02/05/2013 15:30
W odległym już cokolwiek liceum, człowiek był romantykiem. Poetów przeklętych czytał, czerń wdziewał i płaczące wierzby miłował.

Do kompletu słuchał mrocznej muzyki rockowej, takiej o zabarwieniu gotyckim, lub przynajmniej podobnej jeśli o proweniencję chodzi. Z Finami z HIM (skrót od His Infernal Majesty – jakby kto nie wiedział) był jednakowoż problem.

Bo grali fajnie, mieli dobre piosenki, ale przy okazji przytrafił im się za ładny frontman i za dużo w ich muzce było różu. Co wskazywało, że jest to raczej pozycja dziewczyńska, niż chłopacka i że może niekoniecznie najlepszym lansem towarzyskim jest się do ich słuchania przyznawać.

Ale latka mijają, zespołowi właśnie stuknęło 15 lat od bardzo dobrego i stylowego przecież debiutu. Człowiek też już w liceum nie jest więc presja otoczenia jakby mniejsza. A i takiej Rihanny, dobrym popem przecież będącej, często słucha się z powodów – powiedzmy – pozamerytorycznych.

Dlaczego więc nie pięknolicego Villego Valo? Czas więc oddać grupie sprawiedliwość, tym bardziej, że jest po temu okazja w postaci nowego longplaya. A co na nim? A powrót do prostej, ale jakże skutecznej formuły, jaką posiłkowali się dziesięć lat temu na albumie „Love Metal”. Nomen omen, bo formuła ta polegała na słodkawym i bardzo przebojowym refrenie, który dla niepoznaki przykryty był riffami, których ciężar potrafił miło zaboleć w ucho.

„Popelina” - powiecie. Nie. Nie popelina. Pop. Pop sprzedany w cięższej niż telewizyjno-radiowa formie, ale nadal pop. I przez taki pryzmat patrząc pop dobry, bo rzetelny: mocno słuchalny, łatwy do zanucenia, czy zaśpiewania, nie wymagający wielogodzinnej rozkminki, albo posiłkowania się wikipedystycznymi rozprawkami o nurtach współczesnej muzyki klasycznej.
Baryton pana Valo nadal czaruje głębią, nadal jest nieznośnie/pociesznie (niepotrzebne skreślić) rozddramatyzowany. Nadal snuje opowieści o złamanych sercach, toksycznych związkach, rozstaniach, życiu i innych pierdołach, które – zupełnie nieważne - zawsze gdy mają miejsce są absolutnie najważniejsze na świecie.

Do czego można się z kolei czepiać? Może do niekoniecznie wybitnej formy kompozytorskiej grupy. Nagrywali już lepsze numery, niż te na „ToT”, gdzie na szczególną uwagę zasługują może 2-3 pozycje. Mam na myśli „Into the Night”, „No Love” i „W.L.S.T.D.” To dosyć słabo jak na zespół, który dotychczas single mógł wybierać drogą losową.

Druga rzecz – trudno oprzeć się wrażeniu, że rock przegonił HIM, kiedy robili sobie przerwę na siku. Tak się już nie gra. I o ile Finowie zawsze mieli w sobie pewną żyłkę retro – maksymalnie słyszalną na debiucie – o tyle teraz powstaje wrażenie, że wartość dodana im się odrobinę wyczerpała. Panie Valo, może trzeba powrócić do gówniarskich fascynacji i znów słuchać na przemian Black Sabbath i Roya Orbisona?

Moje utyskiwanie nie zmienia jednak faktu, że grupa ma tak spolaryzowanych odbiorców, że jedni ex definitione „Tears on Tape” pokochają, a inni również jakby z definicji będą na niej wieszać najbardziej zapchlone psy. Tych pierwszych nadal jest wystarczająco, by - panie Valo - nie martwił się pan o zasobność portfela. Ale może, póki nie jest za późno, warto zrobić sobie drobny reality check. Bo na samej urodzie i charyzmie już pan długo nie pociągniesz.

HIM
Tears on Tape

Universal, 2013
5/10

http://www.youtube.com/watch?v=9hieTGR0djU

(Paweł Waliński)
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo fakty.bialystok.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do