W odległym już cokolwiek liceum, człowiek był romantykiem. Poetów przeklętych czytał, czerń wdziewał i płaczące wierzby miłował.
Do kompletu słuchał mrocznej muzyki rockowej, takiej o zabarwieniu gotyckim, lub przynajmniej podobnej jeśli o proweniencję chodzi. Z Finami z HIM (skrót od His Infernal Majesty – jakby kto nie wiedział) był jednakowoż problem.
Bo grali fajnie, mieli dobre piosenki, ale przy okazji przytrafił im się za ładny frontman i za dużo w ich muzce było różu. Co wskazywało, że jest to raczej pozycja dziewczyńska, niż chłopacka i że może niekoniecznie najlepszym lansem towarzyskim jest się do ich słuchania przyznawać.
Ale latka mijają, zespołowi właśnie stuknęło 15 lat od bardzo dobrego i stylowego przecież debiutu. Człowiek też już w liceum nie jest więc presja otoczenia jakby mniejsza. A i takiej Rihanny, dobrym popem przecież będącej, często słucha się z powodów – powiedzmy – pozamerytorycznych.
Dlaczego więc nie pięknolicego Villego Valo? Czas więc oddać grupie sprawiedliwość, tym bardziej, że jest po temu okazja w postaci nowego longplaya. A co na nim? A powrót do prostej, ale jakże skutecznej formuły, jaką posiłkowali się dziesięć lat temu na albumie „Love Metal”. Nomen omen, bo formuła ta polegała na słodkawym i bardzo przebojowym refrenie, który dla niepoznaki przykryty był riffami, których ciężar potrafił miło zaboleć w ucho.
„Popelina” - powiecie. Nie. Nie popelina. Pop. Pop sprzedany w cięższej niż telewizyjno-radiowa formie, ale nadal pop. I przez taki pryzmat patrząc pop dobry, bo rzetelny: mocno słuchalny, łatwy do zanucenia, czy zaśpiewania, nie wymagający wielogodzinnej rozkminki, albo posiłkowania się wikipedystycznymi rozprawkami o nurtach współczesnej muzyki klasycznej.
Baryton pana Valo nadal czaruje głębią, nadal jest nieznośnie/pociesznie (niepotrzebne skreślić) rozddramatyzowany. Nadal snuje opowieści o złamanych sercach, toksycznych związkach, rozstaniach, życiu i innych pierdołach, które – zupełnie nieważne - zawsze gdy mają miejsce są absolutnie najważniejsze na świecie.
Do czego można się z kolei czepiać? Może do niekoniecznie wybitnej formy kompozytorskiej grupy. Nagrywali już lepsze numery, niż te na „ToT”, gdzie na szczególną uwagę zasługują może 2-3 pozycje. Mam na myśli „Into the Night”, „No Love” i „W.L.S.T.D.” To dosyć słabo jak na zespół, który dotychczas single mógł wybierać drogą losową.
Druga rzecz – trudno oprzeć się wrażeniu, że rock przegonił HIM, kiedy robili sobie przerwę na siku. Tak się już nie gra. I o ile Finowie zawsze mieli w sobie pewną żyłkę retro – maksymalnie słyszalną na debiucie – o tyle teraz powstaje wrażenie, że wartość dodana im się odrobinę wyczerpała. Panie Valo, może trzeba powrócić do gówniarskich fascynacji i znów słuchać na przemian Black Sabbath i Roya Orbisona?
Moje utyskiwanie nie zmienia jednak faktu, że grupa ma tak spolaryzowanych odbiorców, że jedni ex definitione „Tears on Tape” pokochają, a inni również jakby z definicji będą na niej wieszać najbardziej zapchlone psy. Tych pierwszych nadal jest wystarczająco, by - panie Valo - nie martwił się pan o zasobność portfela. Ale może, póki nie jest za późno, warto zrobić sobie drobny reality check. Bo na samej urodzie i charyzmie już pan długo nie pociągniesz.
Komentarze opinie