Lata swojej największej świetności mam już za sobą, ale pamięć mi jeszcze nie szwankuje i doskonale pamiętam utwór Sixto Rodrigueza „Sugar Man”, „puszczany” jakże często w radio i na dyskotekach w latach 70-tych.
Wtedy była to dla mnie muzyka z tych do przytulania, a więc tylko jakieś sentymentalne skojarzenia spowodowały zapamiętanie jej autora i wykonawcy. Nigdy później nie spotkałam się z tym nazwiskiem i nigdy nie zastanawiałam się dlaczego… Zainteresowała mnie jednak bardzo przeczytana gdzieś informacja, że w reżyserii Malika Bendjelloul powstał dokumentalny film produkcji brytyjsko – szwedzkiej „Sugar Man”, do którego muzykę skomponował bohater filmu, Sixto Rodriguez.
Znacznie później usłyszałam, że film zebrał kilkadziesiąt nagród na najważniejszych światowych festiwalach i konkursach, w tym nagrodę BAFTA i Oscara za najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny. Tego to już nie mogłam przegapić!
„Sugar Man” to niewiarygodny, pełen niespodzianek i wzruszający , a przy tym opowiadający prawdziwą historię życia piosenkarza Sixto Rodrigueza, któremu wróżono karierę większą niź Bobowi Dylanowi, a o którym... nikt nie słyszał. W centrum opowieści znajduje się wielka muzyczna indywidualność, której geniusz zmienił rock’n’rolla.
W latach 70. Sixto Rodriguez wydał dwa albumy, które nie znalazły uznania wśród amerykańskiej publiczności. Wcześniej wydawało się, że los się do niego uśmiechnął , kiedy w jednym z barów w Detroit dwóch uznanych producentów muzycznych usłyszało nieznanego piosenkarza o wielkim talencie. Nagrali z nim album licząc, że chłopak z miejsca stanie się gwiazdą. Płyta jednak okazała się fiaskiem i nikt nie chciał jej kupować… Piosenkarz wkrótce zniknął bez śladu, jeśli nie liczyć plotki o jego przedziwnym samobójstwie podczas koncertu.
I nie byłoby w tej historii nic nadzwyczajnego, gdyby nie splot niezwykłych okoliczności, w wyniku których prawdopodobnie pirackie kopie jego płyt trafiły do podzielonej apartheidem Południowej Afryki. W ciągu dwóch dekad odniosły tam niewiarygodny sukces, bijąc rekordy sprzedaży Elvisa Presley"a, choć sam piosenkarz nigdy się o tym nie dowiedział. Te same płyty, które w RPA wymienia się jednym tchem obok największych osiągnięć epoki podpisanych przez duet Simon & Garfunekel czy Stonesów, w Stanach Zjednoczonych sprzedały się w śladowej liczbie egzemplarzy i zginęły w mrokach historii.
Reżyser, korzystając z dociekliwości fanów z Republiki Południowej Afryki: właściciela sklepu z płytami i dziennikarza muzycznego, zakochanych w twórczości prawdziwej gwiazdy w RPA, a nieznanego w Stanach Zjednoczonych muzyka, idzie śladami Rodrigueza. Poszukiwania doprowadzają do spotkania licznych entuzjastów twórczości na poły mitycznego Rodrigueza, który przepadł bez śladu, zanim świat zdążył zakochać się w jego muzyce. „Tropiciele” brzaczynają więc wydzwaniać do wytwórni muzycznych, analizują teksty piosenek Rodrigueza, by poszukać jakichkolwiek wskazówek, w końcu zakładają stronę internetową. To właśnie dzięki niej następuje przełom w poszukiwaniach, bo na apel fanów z RPA trafia jedna z córek Rodrigueza.
W efekcie poznajemy więc potomka meksykańskich imigrantów, absolwenta filozofii, który po krótkiej, ale pełnej wielkich nadziei, a później wielkich zawodów karierze muzycznej, wraca do zwykłego życia, czyli remontowania domów. Jest to prawdziwa historia człowieka, który nie wiedział o tym, że jest gwiazdą. Żył z pracy na budowie i nie przypuszczał, że na drugim końcu świata jest bardziej popularny niż Rolling Stonesi i Elvis Presley razem wzięci. .. Nie widać w nim żadnego żalu, żadnej złości na świat za to, że nie został gwiazdą światowego formatu. Nie dostajemy oczywiście odpowiedzi na pytanie, jak możliwy jest taki kaprys historii, jak możliwe zupełne przeoczenie ogromnej artystycznej indywidualności, nie dowiemy się także nic o machlojkach muzycznych wytwórni.
Film wypełnia opowieść o RPA lat 70, z jej polityczno-społecznym mikroklimatem i jedynym miejscu na świecie, w którym muzyka Rodrigueza rozbrzmiała z całą mocą. Zaskakuje nas, gdy w 1998 roku Rodriguez po raz pierwszy trafia do RPA, a sześć wyprzedanych do ostatniego miejsca koncertów w wielkich halach sportowych robi ogromne wrażenie na wszystkich, tylko nie na nim! Robi to, co do niego należy, wprawiając publikę w ekstazę i jakby nigdy nic wraca do Detroit. Pieniądze rozdaje znajomym i rodzinie, a sam wraca do dawnej pracy…
Ten film to opowieść o jego niezwykłych losach, a także o nadziei, inspiracji i potędze muzyki.
Sława, jaką ściągnął na niego film Malika Bendjelloul, wydaje się peszyć Sixto Rodrigueza. On po prostu chce śpiewać i grać, nie dla pieniędzy, ale dla siebie i słuchaczy.
Pomimo kolejnych koncertów, tym razem także w Stanach i Europie, Rodriguez wciąż żyje w tym samym domu co 40 lat temu i wydaje się, że wcale nie zależy mu na tym, czy sprzeda miliony płyt, czy nie. W filmie cały czas brzmi muzyka Rodrigueza, muzyka z dwóch krążków, które dane mu było nagrać i nie daje spokoju myśl o tych wszystkich, które mogły powstać przez 40 lat, gdyby sprawy przyjęły inny obrót…
Widziałam, potwierdzam, że warto :)