Przywykliśmy myśleć, że tzw. szmateksy, lumpeksy czy – zwyczajnie – sklepy z używaną odzieżą to mekka pań w średnim i starszym wieku, które z brutalnością rugbisty, mordem w oczach i moralnymi oporami godnymi seryjnego mordercy, wydzierają sobie ubrania.
Właściwie, nawet nie ubrania, a nieświeżo (w najlepszym wypadku naftalino-podobnie) pachnące szmaty, na które przeciętny członek miejskiej klasy średniej nie chciałby nawet splunąć.
To mit. Szmateksy w dużych miastach stały się już elementem lifestyle’u. Szczególnie wśród młodych i lubiących wyglądać nietypowo czy nawet ekscentrycznie. Postanowiliśmy więc sprawdzić jak sprawy mają się u nas.
Noszenie używanych ubrań i nadawanie im przez to drugiej młodości nie jest zjawiskiem nowym. Kwitło wraz z rozwojem prêt-à-porter, rozszerzaniem się rynku modowego i kręciło się na ogół wokół światowych centrów mody.
Niekoniecznie dobrze opłacane modelki często wynagradzane ubraniami z kolekcji projektantów, dla których pracowały, z chęcią dorabiały do pensji sprzedając co bardziej wartościowe ciuchy, na które – dostępne po niższej niż sklepowa cena – rzucały się zachodnie modowe aspirantki.
U nas szansa, że załapiemy się na sukienkę po Heidi Klum czy bluzkę po Kate Moss, jest niewielka, co swoją drogą w tym drugim przypadku może i nawet cieszy, szczególnie dbających o higienę. Nie znaczy to jednak, że po naszych szmateksach zalegają rzeczy bezwartościowe. Owszem, to, co w nich znajdziemy, to często owoc opróżniania zachodniej – na przykład brytyjskiej – szafy z tego, co zbierało się tam przez ostatnie dwie dekady.
Czasem (nie oszukujmy się) trafimy też na ubrania, z których właściciel ma nikły pożytek, bo nie ma go już wśród nas lub w lepszym przypadku, przykładowo, przeprowadzając się pokusił się o inwentaryzację szafy. Jednak w czasach, gdy mody przeżywają swoje revivale i co sezon projektanci puszczają oko do przeszłości, taką wadę można z łatwością przekuć w zaletę.
Bo gdzież indziej znaleźć oryginalną, pięknie szytą i zupełnie niezniszczoną koszulę Hugo Bossa za siedem złotych czy Marks & Spencer za osiem? A zapytajcie się sami, czy w świecie męskich koszul w ciągu ostatnich dwóch dekad zmieniło się tak wiele?
– Białystok nie ma zbyt wielu sklepów firmowych, więc ludzie nie znają bardziej designerskich marek. A z racji, że przy zakupach kierują się właśnie markami, to wiedząc o modzie ciut więcej za naprawdę małe pieniądze można kupić rzeczy, które są firmowe, ale dla przeciętnego zjadacza chleba mogą wydawać się odrobinę dziwne – mówi nam Monika Wasilewska „Mad Alice”, fotograficzka i modowa
blogerka.
I rzeczywiście. Ze szmateksowych półek najprędzej znikają te rzeczy, które noszą na sobie metki większych sieci, szczególnie tych, które białostoczanie znają z wnętrz handlowych galerii, jak Zara czy H&M.
– Mam na przykład marynarkę Terry’ego Muglera. To dom mody, który teraz wspiera Lady Gagę. Kupiłam ją przy okazji dostawy i kosztowała… trzy złote. W lumpeksach pojawiają się ciuchy designerskie, ale nikt ich nie kupuje, bo są dla białostoczan chyba zbyt szalone. Spódnicę Kenzo kupiłam dwa dni po dostawie za 16 złotych – Mad Alice wymienia swoje zdobycze.
– Wcale nie żaden vintage, tylko całkiem niedawna kolekcja. Nikt jej nie chciał. Wszystko rozbija się o to, że ludzie tego nie znają i łatwo to znaleźć, jeśli sie wie, czego się szuka. Podobnie zdobyłam marynarkę Yoshiego Yamamoto, inną – Paco Rabanne.
Pozostałe osiągnięcia naszej rozmówczyni to trencz Burberry za 20 złotych, Albo skórzane kozaki Bally za 16 złotych, a normalnie kosztują tysiąc! Vintage’owe, ale w doskonałym stanie. Dużo spódnic D&G, czyli młodzieżowej linii Dolce & Gabbana. W second handach jest też, na przykład, dużo Armaniego – dodaje blogerka.
W czasach, kiedy modowe topy okupują hipsterzy, o których mawia się, że wydają mnóstwo pieniędzy, by wyglądać, jakby wydawali bardzo mało, second handy mogą więc być rozwiązaniem nie tylko dla tych z nas, którzy dysponują mniejszymi funduszami.
Oczywiście, każda moneta ma dwie strony. Mody jednak trochę się zmieniają i coś, co było na porządku dziennym w latach osiemdziesiątych dziś może wyglądać groteskowo. Spróbujcie na przykład będąc szczupłym mężczyzną kupić w lumpeksie spodnie od garnituru. Idę w zakład, że we wszystkich będziecie wyglądać jak spieszący się na kinderbal clown.
Według Mad Alice, szperanie po second handach może być też sposobem na dorobienie do pensji czy kieszonkowego.
– Jest taka grupa, Białystok Garage Sale, liczy sobie około pięciu tysięcy osób. Robisz ciuchowi zdjęcie i wystawiasz. Tam albo na Allegro – opowiada dziewczyna. – Ludzie się na to rzucają, bo albo nie mają czasu, albo ochoty samemu szperać po szmateksach, a widzą, że to coś innego niż to, co znajdziesz w sklepach, a w czym chodzi pół miasta.
* * *
I faktycznie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Białystok modowo się zmienia. Może nie tak szybko i skutecznie jak byśmy chcieli. Na warszawskim dworcu centralnym trudno dziś dostrzec białostockie modnisie wracające z torbami wypchanymi zakupami z H&M.
Nie muszą jeździć. Mają to u siebie. Podobnie inne popularne marki: Zarę, Bershkę, Pull & Bear. Nie zmienia to jednak faktu, że nasze miasto nadal wygląda pod tym względem nudno i przewidywalnie, a ludzie ubierają się jak swoje własne kopie. Dlatego warto zaszaleć i pokusić się o jakieś niecodzienne zestawienie. Jakiś element wyjęty z innej epoki. Coś rzucającego się w oczy i ekscentrycznego. W końcu, nawet jeśli nie osiągniemy zamierzonego celu, nie będziemy sobie pluć w brodę. Przecież za naszą stylizację zapłaciliśmy ledwie kilka złotych.
(tekst Paweł Waliński, foto Monika Wasilewska/Mad Alice)
Najfajniejsze rzeczy mam właśnie z "drugiej" ręki
Ja polecam Fatałaszek na Zwycięstwa!
Polecam szmateks przy Warszawskiej, ten obok Zeptera.