Zdawałoby się, że nasze miasto stworzone jest do tego, aby przemierzać je pieszo. Czy aby na pewno?
Niezbyt duże, ale na tyle rozległe, żeby wciąż odkrywać nowe ścieżki. Nadal bardzo zielone, pomimo prób zabetonowania centrum. Zapach spalin rzadko kłuje w nozdrza. Latem dominuje raczej aromat skoszonej trawy i kwitnących drzew. Bywają jednak miejsca mniej i bardziej przyjazne spacerowiczom. Jaką trasę wybrać na przechadzkę po sercu Białegostoku? Których ścieżek unikać?
Do Zwierzyńca po święty spokój
Nakreślam trasę. Startuję w okolicach Placu Katyńskiego, czyli ronda, które znajduje się tuż obok starej filharmonii przy ul. Podleśnej. Mijam parki – po prawej Zwierzyniec, oficjalnie zwany Parkiem Konstytucji 3 Maja, po lewej Planty. Jeśli ktoś szuka spokoju i chciałby odetchnąć od zgiełku okolicznych ulic, niech wybierze ten pierwszy. To park rzadziej uczęszczany i mniej wybetonowany niż wiecznie tętniące życiem Planty. Nikt nie zawraca nam tu głowy stoiskami pełnymi kiczowatych balonów, kolorowymi lodami z automatu ani cukrową watą. W gorące dni białostoczanie szukają tutaj orzeźwienia – drzemią pod drzewami, grają w karty, czytają książki. Kiedy człowiek rozłoży się wśród tych traw na kocu i zamknie na chwilę oczy, miejskość Białegostoku odchodzi w niepamięć, a myśli krążą gdzieś wokół beztroskich wakacji na wsi. A niech ktoś się zapuści głębiej, w leśną część parku – wieś, dzicz pełną gębą! Warto wspomnieć, że w Zwierzyńcu można bezkarnie wylegiwać się na piknikowych posłaniach, a nie we wszystkich białostockich parkach jest to możliwe.
Trochę miasta, trochę wsi
Idę ulicą Podleśną i skręcam w Mickiewicza. W okolicach Atrium Biała jest dosyć gwarno. Zaczynają się godziny szczytu. Ruch uliczny da się jednak znieść dzięki otoczeniu. Stawy, krzaki czy szuwary wskazywałyby raczej na Mazury niż centrum dużego wojewódzkiego miasta. W tym rewirze niewskazane jest jednak poruszanie się grupami, szczególnie w zwartym szyku. Choć chodniki są szerokie, rezolutni kierowcy samochodów zajmują trzy czwarte przestrzeni przeznaczonej dla pieszych. Co parę kroków stoi auto, a przy jego masce kolejeczka spacerowiczów, ustępujących sobie nawzajem drogi.
Przecinamy ulicę Świętojańską i dalej maszerujemy wzdłuż Mickiewicza. Nagle gwar silników milknie. Okazuje się, że rozkopane miasto ma swoje plusy. Kiedy zmotoryzowani klną pod nosem na remonty centrum, piesi w najlepsze delektują się przechadzkami, bo śródmieście stało się spokojniejsze. Jak by komuś dopiekł skwar, warto zatrzymać się w którymś z parków położonych w okolicy Wydziału Prawa UwB i Teatru Dramatycznego. Orzeźwić się porcją lodów, uciąć drzemkę. Jest tam teraz nadzwyczajnie cicho. Żadnego warkotu silników i wycia karetek pogotowia.
Wydmy, rowy i pustynie z betonu
Z Mickiewicza skręcam w Piłsudskiego. Tutaj spacer może przybrać najbardziej dramatyczny wymiar. Ulica zamieniła się w wielkie wykopalisko. Tu rów, tu góra, tam dziura. Na Sienkiewicza to samo. Zdecydowanie odradzam zapuszczanie się w tym miejscu paniom w szpilkach i innych średnio wygodnych butach. O ile jeszcze będziemy się poruszać wzdłuż remontowanej jezdni i trzymać chodnika, nie zginiemy. Kiedy jednak zechcemy przejść na drugą stronę ulicy, natkniemy się na piaskowe wydmy, panów wymachujących żwawo łopatami i wesoło podskakujące młoty pneumatyczne. Jeśli komuś marzą się gorące plaże, polecam skrócić w tym miejscu trasę spaceru i zaczekać na autobus. Przystanki zastępcze ulokowane wśród przepastnych piasków rozkopanej alei nie mają zadaszenia. Biada więc temu, kto stoi tam w lipcowe południe albo komu nad głową urwie się chmura. Ale jeśli szanowny spacerowicz postanowi nadal iść przed siebie i o ile będzie grzecznie podążał lewą stroną alei Piłsudskiego, powinien znaleźć się w okolicy kościoła św. Rocha bez większych uszczerbków na zdrowiu.
Tak oto dotarliśmy do głównej ulicy miasta – Lipowej (choć lip tu dziś raczej nie uświadczysz). Szczerze? Miejsce to polecam wyłącznie tym, którzy w Białymstoku są po raz pierwszy albo bywają tu rzadko i stęsknili się za widokiem centrum. Dzisiejsza Lipowa nie sprzyja odprężeniu. Ilość zieleni: szczątkowa. Przytulnych kawiarni: brak. Temperatura tuż nad ziemią: wystarczająco wysoka, żeby na płycie chodnikowej usmażyć jajko. Najbardziej reprezentacyjna (podobno) ulica miasta mówi o białostoczanach tyle, że to ludzie bogaci, wciąż zakochani i schorowani. Banki, salony ślubne i apteki występują tu w liczbie wręcz trudnej do oszacowania. Gdzie nie sięgnąć wzrokiem, widać pustynię szarego betonu, przeciętą sznurem pędzących samochodów, klekocących na eleganckiej brukowej kostce. Jeśli więc nic specjalnego nie sprowadza nas w te rewiry, lepiej odbić w prawo, w okolice Parku Centralnego. Można tu odetchnąć, zajrzeć na zielony dach pobliskiej Opery i Filharmonii Podlaskiej (pod warunkiem, że trafimy na weekend i mamy w kieszeni 3 złote – tyle kosztuje wejście na dach gmachu).
Daj się zaczarować
Wychodzę na Młynową. Mijam szereg klimatycznych budynków pamiętających czasy Chanajek, żydowskiej dzielnicy. W końcu kieruję kroki w stronę Rynku Kościuszki. Odkąd przeszedł on gruntowny remont, a wokół Ratusza pojawił się deptak, centrum Białegostoku ożyło. Od maja do końca lata panuje tu absolutnie magiczna atmosfera. Setki ludzi okupują kawiarniane ogródki, kamienne schody i ławeczki. Gdzieniegdzie pojawiają się uliczni artyści. Kurtyny wodne chłodzą rozgrzanych, studzą rozgorączkowanych. Tutaj warto przerwać spacer, przysiąść i jak najdłużej napawać się esencją Białegostoku.
[wzslider]
(tekst: Anna Szczurak, dziennikarka portalu „Młody Wschód” )
Komentarze opinie