Jest taka noc, kiedy – nie ma wyjścia – trzeba się bawić, i to szampańsko. I nic to, że pewnie nikt z nas nie spróbuje ani łyka prawdziwego szampana – my Polacy dobrze wiemy, że szampan z musu trzeba zastąpić winem zmusowanym. A nawet gdyby nie było wina, to jest mnóstwo innych środków, które potrafią wywrócić porządek świata i wykoleić bieg myśli.
Nasi rodzice, a wcześniej dziadkowie, żyli w rzeczywistości, która składała się prawie wyłącznie z zastępników, surogatów i podróbek, ale zabawa zawsze była prawdziwa. Wystarczyło tylko odrobinę pokombinować.
Zaradni panowie szli już w przeddzień sylwestra do cinkciarza. Cinkciarz to taki mobilny kantor w postaci szybko znikającego wąsacza w prochowcu, który krążył pod Peweksem i „cińdżował many” (stąd polska nazwa). Za zakupioną walutę nabywało się „konika”, czyli wódkę z karym konikiem i kawalerzystą na etykiecie. Mniej zaradni mieli do wyboru wódkę z niebieską/czerwoną kartką albo z kłosem, ewentualnie szeroki wybór przystępnych win z winnic krajowych.
Panie w tym czasie tleniły sobie włosy perhydrolem (ten sam środek w większych dawkach stosuje się jako paliwo rakietowe) i robiły trwałą. Żeby trwała przetrwała, modna pani najpierw trzymała włosy w piwie, a dopiero potem kręciła loki na wałki, gąbki, spinacze, papiloty ze zrolowanych skrawków „Trybuny Ludu”, a nawet na nożyczki szkolne – słowem, co nawinęło się pod rękę, na to nawijało się włosy. Trwałą utrwalało się z reguły lakierem, a z jego braku pozostawał roztwór z cukru, a nawet z cukru i jajek. W tym ostatnim przypadku trwała potrafiła przetrwać nawet do Popielca. Brwi malowało się kredką… szkolną, z reguły czarną, choć w słynnym zestawie z misiem było jeszcze jedenaście innych kolorów. Wystarczyło tylko splunąć i zwykła kredka stawała się kredką do brwi. Porządnego splunięcia wymagał też tusz do rzęs, bo był w tak zwanym kamieniu. Następnie szminką robiło się usta, róż na policzkach, cienie pod oczyma, a czasem nawet powieki, i prysnąwszy się odrobiną „Pani Walewskiej” można było iść na bal.
Pod warunkiem, że kostium był przygotowany już wcześniej, bo takie PRL-owskie haute couture nie nadawało się za bardzo do noszenia. Szaroburą suknię z bistoru należało przed użyciem oddać do poprawek, a samonośne pończochy z klinem – zrepasować. Chyba że modna pani miała odrobinę wyobraźni i sama nanosiła poprawki. Można było brzeg sukni wylamówkować watą z choinki. Idealnie nadawał się do tego klej biurowy biały. Bardzo skuteczny i bezpieczny środek, który może nieco ustępował Kropelce, ale za to jego spożycie (a takich przypadków nie brakowało) było całkowicie obojętne dla zdrowia.
Smutne beżowe czółenka elegancka dama smarowała gumą arabską i oklejała skorupkami potłuczonej bombki. Efekt glamour gwarantowany. A jeśli się jeszcze do obcasika przywiązało kokieteryjną czerwoną wstążkę, to tytuł królowej balu miało się praktycznie w kieszeni.
Panowie zakładali najszerszy krawat w pasy, koszulę non-iron, marynarkę w kratę, skórzane półbuty Neptun ze Stargardu Szczecińskiego, no i na koniec dwa pufnięcia „Brutalem” lub wodą kolońską „Wars”, ewentualnie wodą brzozową, ale ta nie zawsze była na półce, bo wykorzystywano ją często również w celach spożywczych.
Bal odbywał się zwykle w pracowniczej stołówce. Baloniki, kwiaty z bibuły, cerata na stołach, a na ceracie oranżada i kruche ciastka, na scenie wodzirej, konkursy i prezenter muzyki oraz oczywiście wielki napis, zawsze tej samej treści, ale w różnej pisowni: „Do siego roku”, „Dosiego roku” albo „Dosiegroku”.
Punktualnie o północy strzelały korki szampanów „Iskra”. Chyba że ktoś przyniósł własnej roboty szampan z serwatki, cukru, drożdży i rodzynek. Ten chyba nie strzelał. Ale za to strzelał karbid z puszek po farbie, saletra z cukrem wystrzeliwała z zakrętki po wódce, i tak zwane wulkany odpalane na sznurek strzelały z wiadra lub spod kopca piachu. To był pokaz prawdziwych, a nie sztucznych ogni. Potem wszyscy w komplecie i przeważnie z kompletem kończyn, oczu i zębów wracali na salę i włączali telewizor, gdzie wiecznie młoda Krystyna Loska ze słynnym blond tapirem i legendarny Jan Suzin w magicznych okularach życzyli nam w Nowym Roku satysfakcji z dobrej i skutecznej pracy, która przyniesie naszemu krajowi rozwój i sukces. Nikt nie brał tego na serio, ale niczego więcej o północy nie nadawali. Można było co najwyżej przełączyć na Dwójkę, ale tam Suzin z Loską kontynuowali te same życzenia, aby przyjaźń między ludźmi i narodami stała się podstawą rozumnego działania, a każdy dzień przynosił wszystkim obywatelom spokój i uśmiech. Polacy patrzyli więc obojętnie, obsypani kryzysowym konfetti z dziurkacza oraz serpentynami z marszczonej bibuły i cieszyli się, że nadchodzący rok, nawet jeśli nie będzie lepszy, to przynajmniej będzie nowy…
Komentarze opinie