Reklama

Topornie, ale wytwornie

05/01/2014 10:39


Jest taka noc, kiedy – nie ma wyjścia – trzeba się bawić, i to szampańsko. I nic to, że pewnie nikt z nas nie spróbuje ani łyka prawdziwego szampana – my Polacy dobrze wiemy, że szampan z musu trzeba zastąpić winem zmusowanym. A nawet gdyby nie było wina, to jest mnóstwo innych środków, które potrafią wywrócić porządek świata i wykoleić bieg myśli.

Nasi rodzice, a wcześniej dziadkowie, żyli w rzeczywistości, która składała się prawie wyłącznie z zastępników, surogatów i podróbek, ale zabawa zawsze była prawdziwa. Wystarczyło tylko odrobinę pokombinować.

Zaradni panowie szli już w przeddzień sylwestra do cinkciarza. Cinkciarz to taki mobilny kantor w postaci szybko znikającego wąsacza w prochowcu, który krążył pod Peweksem i „cińdżował many” (stąd polska nazwa). Za zakupioną walutę nabywało się „konika”, czyli wódkę z karym konikiem i kawalerzystą na etykiecie. Mniej zaradni mieli do wyboru wódkę z niebieską/czerwoną kartką albo z kłosem, ewentualnie szeroki wybór przystępnych win z winnic krajowych.

Panie w tym czasie tleniły sobie włosy perhydrolem (ten sam środek w większych dawkach stosuje się jako paliwo rakietowe) i robiły trwałą. Żeby trwała przetrwała, modna pani najpierw trzymała włosy w piwie, a dopiero potem kręciła loki na wałki, gąbki, spinacze, papiloty ze zrolowanych skrawków „Trybuny Ludu”, a nawet na nożyczki szkolne – słowem, co nawinęło się pod rękę, na to nawijało się włosy. Trwałą utrwalało się z reguły lakierem, a z jego braku pozostawał roztwór z cukru, a nawet z cukru i jajek. W tym ostatnim przypadku trwała potrafiła przetrwać nawet do Popielca. Brwi malowało się kredką… szkolną, z reguły czarną, choć w słynnym zestawie z misiem było jeszcze jedenaście innych kolorów. Wystarczyło tylko splunąć i zwykła kredka stawała się kredką do brwi. Porządnego splunięcia wymagał też tusz do rzęs, bo był w tak zwanym kamieniu. Następnie szminką robiło się usta, róż na policzkach, cienie pod oczyma, a czasem nawet powieki, i prysnąwszy się odrobiną „Pani Walewskiej” można było iść na bal.

Pod warunkiem, że kostium był przygotowany już wcześniej, bo takie PRL-owskie haute couture nie nadawało się za bardzo do noszenia. Szaroburą suknię z bistoru należało przed użyciem oddać do poprawek, a samonośne pończochy z klinem – zrepasować. Chyba że modna pani miała odrobinę wyobraźni i sama nanosiła poprawki. Można było brzeg sukni wylamówkować watą z choinki. Idealnie nadawał się do tego klej biurowy biały. Bardzo skuteczny i bezpieczny środek, który może nieco ustępował Kropelce, ale za to jego spożycie (a takich przypadków nie brakowało) było całkowicie obojętne dla zdrowia.

Smutne beżowe czółenka elegancka dama smarowała gumą arabską i oklejała skorupkami potłuczonej bombki. Efekt glamour gwarantowany. A jeśli się jeszcze do obcasika przywiązało kokieteryjną czerwoną wstążkę, to tytuł królowej balu miało się praktycznie w kieszeni.

Panowie zakładali najszerszy krawat w pasy, koszulę non-iron, marynarkę w kratę, skórzane półbuty Neptun ze Stargardu Szczecińskiego, no i na koniec dwa pufnięcia „Brutalem” lub wodą kolońską „Wars”, ewentualnie wodą brzozową, ale ta nie zawsze była na półce, bo wykorzystywano ją często również w celach spożywczych.

Bal odbywał się zwykle w pracowniczej stołówce. Baloniki, kwiaty z bibuły, cerata na stołach, a na ceracie oranżada i kruche ciastka, na scenie wodzirej, konkursy i prezenter muzyki oraz oczywiście wielki napis, zawsze tej samej treści, ale w różnej pisowni: „Do siego roku”, „Dosiego roku” albo „Dosiegroku”.

Punktualnie o północy strzelały korki szampanów „Iskra”. Chyba że ktoś przyniósł własnej roboty szampan z serwatki, cukru, drożdży i rodzynek. Ten chyba nie strzelał. Ale za to strzelał karbid z puszek po farbie, saletra z cukrem wystrzeliwała z zakrętki po wódce, i tak zwane wulkany odpalane na sznurek strzelały z wiadra lub spod kopca piachu. To był pokaz prawdziwych, a nie sztucznych ogni. Potem wszyscy w komplecie i przeważnie z kompletem kończyn, oczu i zębów wracali na salę i włączali telewizor, gdzie wiecznie młoda Krystyna Loska ze słynnym blond tapirem i legendarny Jan Suzin w magicznych okularach życzyli nam w Nowym Roku satysfakcji z dobrej i skutecznej pracy, która przyniesie naszemu krajowi rozwój i sukces. Nikt nie brał tego na serio, ale niczego więcej o północy nie nadawali. Można było co najwyżej przełączyć na Dwójkę, ale tam Suzin z Loską kontynuowali te same życzenia, aby przyjaźń między ludźmi i narodami stała się podstawą rozumnego działania, a każdy dzień przynosił wszystkim obywatelom spokój i uśmiech. Polacy patrzyli więc obojętnie, obsypani kryzysowym konfetti z dziurkacza oraz serpentynami z marszczonej bibuły i cieszyli się, że nadchodzący rok, nawet jeśli nie będzie lepszy, to przynajmniej będzie nowy…

(Krzysztof Szubzda)
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo fakty.bialystok.pl




Reklama
Wróć do