O magii Podlasia, współczesnej kobiecie, teatrze i życiu z Andrzejem Beją-Zaborskim rozmawiał Paweł Waliński
Na dniach andrzejki. Kultywuje Pan jakieś obyczaje?
Kiedyś oczywiście laliśmy wosk, bawiliśmy się w takie rzeczy. Teraz, kiedy stuknęła już sześćdziesiątka, ten wosk... (śmiech)
Nie to pokazuje, co trzeba?
Dokładnie. Jakieś lęki, depresyjne stany... Po co mi to potrzebne? Ale jak sięgam pamięcią, andrzejki zawsze jakoś obchodziło się uroczyście.
Jest Pan kojarzony – głównie przez rolę komendanta w filmach Jacka Bromskiego z serii „U pana Boga...” – jako symbol Podlasia, a z Podlasia Pan nie jest...
Generalnie to jestem Podlasiakiem. Moja mama i żona stąd pochodzą, a i ja większość życia spędziłem na Podlasiu. Kocham te tereny, Podlasiem jestem cały czas zauroczony. Wczoraj wróciłem od siebie, z lasu, i jest genialnie. Szkoda, że zima idzie i nie będzie jak w buszu posiedzieć.
Czy można mówić o jakiejś magii Podlasia?
Oczywiście, że tak. Gdzie się nie ruszysz, to jest jakaś magia. Wystarczy pojechać za Białystok, na wieś, porozmawiać z tubylcami. Mieszkam na Czarcim Uroczysku, więc – kochany – to nie jest zabawa. Każda z tych społeczności ma swoje tradycje: kulturowe, religijne. I na ich styku wszystko się miesza, powstaje tygiel – ale fantastyczny.
Tak już zupełnie w kontekście realizmu magicznego... Zna Pan jakieś naprawdę odjechane zabobony?
Oczywiście. U siebie na wsi biorę od pewnej pani jajka. Bo lepsze od sklepowych, „kurzęcze”, „nasze”, niepędzone sztucznie. Pani oczywiście rozmawia „po naszemu”. Ostatnio na polu zobaczyła odcięte kurze łapki. „Oj, ta swołocz już rzuca na mnie czary!” – mówi. Pytam: „Pani Nino, jaka swołocz?!”. „O, to pan nie wie? Ta swołocz rzuci czary i nie będzie nic rosło, ozimina nie wzejdzie”. Oczywiście, że żyjemy w jakimś magicznym kulcie. Jak porozmawiasz z „tutejszymi”, to niby XXI wiek, Europa – a oni żyją w tym swoim świecie. I to jest fantastyczne.
Taki Królowy Most, tylko na trzysta tysięcy ludzi?
Tak! Jak mówił Krzysiek Dzierma [w serii „U pana Boga..." grał proboszcza – red.]: po co nam ten świat? To raczej on nas potrzebuje, a nie odwrotnie. I coś w tym jest. Skąd ten ciąg ludzi na prowincję? Kupują domy, przesiedlają się. Bo ile można patrzeć na te samochody? Na prowincji inaczej się żyje. Usiądę, posłucham ciszy i jest genialnie. A tu gonitwa, kasa... Zawał zawałem pogania. W życiu potrzeba trochę spokojności.
Żona kisi kapustę nogami?
Nie! Moja małżonka jest normalną kobietą: matką, żoną, babcią, kiedyś była bizneswoman...
Czyli kobieta współczesna, nie magiczna?
Nie! Ona cała jest magiczna. Głównie dlatego, że nie ma nic wspólnego z typową bizneswoman. Bo w typowej, współczesnej kobiecie sukcesu – jaka jest magia?
Finansowa?
Chyba tylko taka. Dzisiejsze kobiety są tak wyemancypowane, że same nie wiedzą, kim są. Taka chciałaby być naraz i traktorzystką, i komandosem, i kochanką. I wielbioną, i delikatną... To są sprzeczności, że kiedy dziś patrzysz na świat, na kobietę, to... Nikt nie wymaga od niej, żeby była zawsze krucha i delikatna jak bławatek. Ale nieraz kobieta jest dziś bardziej męska niż mężczyzna.
Coś o tym wiem... Zmieniając temat – czy z Białegostoku do Warszawy jest dalej, niż z Wrocławia do Warszawy? Czy stąd trudniej się przebić do stolicy? Do mainstreamu?
Może i tak. Ale może i dzięki Bogu, że tak. Bo na dwoje babka wróżyła. Może dlatego nie zatraciliśmy tego, co jest najistotniejsze: wzajemnej tolerancji, otwartości, magii, gościnności, szczerości. Fatalnie się czuję w dużych miastach. Kilka propozycji już w życiu miałem, żeby się przenieść do Warszawy. Ale nie chcę tam być.
Mamy jeden z najlepszych teatrów lalkowych w Polsce, jeśli nie w Europie. Niezły Teatr Dramatyczny. I te teatry jeżdżą, zbierają nagrody. Ale aktorzy, którzy chcieliby pograć w filmach, w telewizji, jakoś się nie przebijają.
Po pierwsze, trzeba mieć niemało szczęścia. Po drugie: w zawodzie jest olbrzymia konkurencja. Więc trzeba siedzieć „tam” i pilnować swoich interesów, chodzić po castingach i opowiadać, jaki to jest człowiek fantastyczny. Bo teraz nie ma tak, że reżyser gdzieś kogoś zobaczył i przyjedzie specjalnie się tu z kimś spotkać. Wielu genialnych artystów siedzi gdzieś w Polsce i nikt o nich nie usłyszy. Po trzecie: może ktoś nie chce filmów i telewizji? Może teatr mu wystarczy...
A jak z popularnością teatru dziś?
Masa białostoczan – inteligentnych, wykształconych, nie bywa w ogóle w teatrze. To dla mnie kuriozum. Nawet spośród moich kolegów. Może jedna na dwadzieścia osób z ulicy powie, że była w teatrze lalek. Reszta będzie przeświadczona, że to teatr dla dzieci. To też kwestia nośnika. Film można zobaczyć na DVD, włączyć radio... Teatr do ciebie nie przyjdzie. To kwestia przestrzeni, kontaktu żywy aktor-widz; taśma czy płytka tego nie oddadzą...
No i trzeba się wybrać, pachę umyć, człowiek nastawia się na pewne sacrum...
Tak. Przynajmniej jest okazja, żeby zająć się osobistą higieną… (śmiech). Ale chodzi o to, że światła gasną i jest magia, a potem zapalają, i magia pryska. Inny świat. Nie ma, że pauzujemy i wychodzimy na siusiu.
Pana najbliższe plany artystyczne?
Pracuję teraz z panią Jolantą Rogowską nad swoim benefisem. Będzie to spektakl „Krzywa wieża” Nadieżdy Ptuszkiny. Premierę planujemy w grudniu. Poza tym gram po całej Polsce w bardziej komercyjnych przedsięwzięciach – bo z czegoś muszę żyć. To plany najbliższe, bo ja raczej w ogóle nie planuję. Co Bogu skapnie z talerza – za to dziękuję...
Pytanie, które słyszał Pan milion razy – jakieś anegdotki związane z policją...
Policję traktuję poważnie: jak swoich, a oni mnie podobnie. Oczywiście tego nie wykorzystuję, ale są skłonni łagodniej patrzeć na drobne przewinienia, za co serdecznie dziękuję. Bo chyba jestem najbardziej znanym „policjantem”...
Komentarze opinie