O Krzysztofofie Kiziewiczu można powiedzieć, że to człowiek renesansu. Ma już na swoim koncie kilkaset projektów filmowych, ale jego pasje są o wiele bardziej różnorodne. Zaczynał od breakdance, jako członek legendarnej grupy WHSB. Cały czas działa w teatrze, jest członkiem kadry artterepeutycznej MONARU BABIGOSZCZ.
Z Krzysztofem Kiziewiczem, młodym białostockim filmowcem, rozmawia Karol Rutkowski
Fakty Białystok: Film, taniec i teatr. Masz wiele zainteresowań. Które z nich właściwie było pierwsze?
Krzysztof Kiziewicz: Od małego chciałem się w czymś realizować, działać z ludźmi i przy tym móc pomagać innym. Po raz pierwszy takie możliwości dał mi breakdance. Określiłem sobie wówczas pewien horyzont i przygoda z tańcem trwa do dzisiaj. Tańczę już kilkanaście lat. Jest to więc pół mojego życia.
I ciągle, mimo wielu zajęć, znajdujesz czas na pracę z uzależnionymi i niepełnosprawnymi?
K.K: Na sto procent mego czasu jedynie kilkanaście poświęcam na działania komercyjne. Wychodzę z założenia, że moje życia to misja, a tą misją jest dzielenie tym, co mam. Widzę, że coraz więcej ludzi myśli tak, jak ja. Jestem z tego powodu szczęśliwy, ale myślę, że dalej jest za mało takich działań. Przyszłość leży w ludziach.
Najbardziej znany jesteś ze swoich filmowych produkcji. Dlaczego wybrałeś akurat kamerę?
K.K: Moje wszystkie działania wynikają z hobby. Na początku była pasja. Później przeobraziłem ją w pracę. Ta przygoda zaczęła się dawno temu. Uczyłem się na własnych doświadczeniach i w pewnym momencie okazało się, że forma, którą wyrażam przez film jest strzałem w dziesiątkę. Nie skończyłem filmówki. Zresztą, filmowcem nie stajesz się wtedy, kiedy otrzymujesz dyplom. Nie chodzi również o to, żeby film był piękny. Kto tak twierdzi, traci grunt. Liczy się natomiast to, jaką energię temu poświęcasz. Ważne jest też czy jesteś prawdziwy w tym co robisz i jakich form używasz.
Pamiętasz moment, w którym zaczęła się Twoja przygoda z filmem?
K.K: Pierwszą profesjonalną kamerą dostałem w 2006 roku od Piotra Pakuły z Monaru Babigoszcz. To był znak, że to właśnie filmem powinienem się zająć. Już wtedy miałem doświadczenie zdobyte podczas realizacji niezależnych produkcji. Zainspirowały mnie pierwsze filmy skateboardowe nakręcone w Białymstoku przez Tomka Narewskiego „Nerwusa”. Jego dzieła wyznaczały nowy poziom, którego jeszcze nikt w naszym mieście nie osiągnął. Dzięki tym filmom zrozumiałem, że cały czas trzeba podnosić sobie poprzeczkę.
Jesteś filmowym samoukiem. Jak zdobywałeś pierwsze szlify?
K.K Zbieram doświadczenia z każdym nowym projektem. Najpierw zadaje sobie pytanie: czy jestem w stanie daną rzecz zrobić? Podczas pracy uczę się zarówno mentalnie, jak i technicznie. Z każdym projektem (a miałem ich już kilkaset) wzrasta poziom moich umiejętności filmowych.
Każdy z tych obrazów ujrzał światło dzienne?
K.K. Nie o wszystkich mówię. Pewne filmy są schowane do szuflady. Inne realizuję już 10 lat. To jest tak, że robię jedno ujecie i pamiętam gdzie ma trafić. Mam ponad milion ujęć, z których kiedyś skorzystam bądź nie. Cały czas coś robię.
Z jednej strony klipy w klimatach latynoskich dzielnic Los Angeles, z drugiej filmy promujące nowoczesność i wielokulturowość Podlasia. Jak udaje Ci się tak swobodnie odnaleźć w zupełnie różnych projektach?
K.K. Każdy film ma być inny. Nie chce używać sprawdzonych patentów. Czasem kamera się trzęsie, czasem płynie. To zależy od tego, co chcę wyrazić. Nie chcę mówić, że moje filmy mają wielowymiarowy poziom. Chcę, żeby każdy mój film widz przeczytał inaczej.
Często pracujesz za granicą. Jak chłopakowi z miasta, w którym nie ma szkoły filmowej udało się nawiązać współpracę z zagranicą?
K.K. Świat jest coraz mniejszy, dlatego ta chęć wypłynięcia na szerokie wody i współpracy z ludźmi jest czymś niesamowitym. Sztuka też nie ma granic, podobnie jak współczesna Europa. Jeśli tylko ma się okazję współpracować z kimś na arenie międzynarodowej, to trzeba to robić. Jeśli nie wychylisz nosa poza nasze miasto, umierasz jako artysta. A moim najważniejszym celem jest to, by całe życie tworzyć i się rozwijać.
Odbyłeś wiele filmowych podróży. Którą uważasz za najbardziej niezwykłą?
K.K. Każda podróż w jakiś sposób kształtuje. Niestety nie zrozumie tego nikt, kto nigdy stąd nie wyjechał. Nie wyjeżdżam, by wylegiwać się na plaży. Moja każda podróż wiąże się z działaniami twórczymi i filmowymi. To, co mnie dotknęło, to problem innych państw i ludzi w nich żyjących oraz możliwość konfrontacji tego z naszą rzeczywistością. Teraz mam przed sobą wielki wyjazd. Niesamowite jest to, że będę miał okazję poznać ludzi, których nigdy nie miałbym szansy spotkać nie opuszczając Białegostoku.
Mimo wszystko zawsze wracasz do Białegostoku, dlaczego?
K.K. To miejsce pozwala na pewne przemyślenia. Moje działania polegają na tym, że wyjeżdżam, ciężko pracuję i zapominam o niektórych sprawach. Wracając tutaj przypominam sobie o tym wszystkim czego jeszcze nie zrobiłem. Dostaje codziennie tysiące nowych kontaktów i propozycji, ale musi być takie miejsce, w którym będę mógł to wszystko w ciszy i spokoju przeanalizować. To miejsce jest tutaj. Mam tu taką swoją pustelnię.
Świat filmu to jedno, ale Twoje nazwisko pojawia się często w „okolicach” teatru. Skąd wzięła się ta inspiracja?
K.K. Zaczęło się od spektaklu „Morosophus”, który zrobiliśmy wspólnie z grupą znajomych w 2006 roku. W moim mniemaniu to było coś pięknego. Od tamtego momentu jestem w teatrze na stałe. Teatr to świadomość ruchowa, wizualna, w nim zawiera się psychologia, konflikt, słowo, etc. - czyli wszystko to co do tej pory robiłem w innej przestrzeni... Ulica zamieniła się na dechy teatralne...
Komentarze opinie