
Od ponad doby trwa w Polsce i w naszym regionie klasyczne skakanie do gardeł w sprawie imigrantów koczujących po białoruskiej stronie granicy. W przestrzeni publicznej jest cała masa przekłamań, manipulacji, grania na emocjach, obwiniania straży granicznej, wojska, polskiego rządu. Brakuje myślenia i faktów. Są za to emocje. Imigranci nie znajdują się w pasie ziemi niczyjej, bo taki teren nie istnieje. Znajdują się po stronie białoruskiej, do której dostali się legalnie. I zgodnie z przepisami międzynarodowymi status uchodźcy, jak i pomoc, powinni otrzymać właśnie na Białorusi.
To, że Białoruś organizuje przerzuty nielegalnych imigrantów, jest wiadomo od wielu miesięcy. Pierwszym krajem, do którego trafiali imigranci, była Litwa. Aleksandr Łukaszenka nie krył, że stoi za tym procederem, ponieważ mówił o tym publicznie i nie raz. Sytuacja na Litwie w związku z napływem imigrantów była już wcześniej na tyle poważna, że litewskim pogranicznikom pomagali pogranicznicy z Polski, a sama Litwa około miesiąca temu ogłosiła stan nadzwyczajny w związku z kryzysem emigracyjnym. I zaczęła na granicy budować płot na początku lipca tego roku. Płot docelowo ma stanąć na odcinku 500 km na granicy z Białorusią.
Po polskiej stronie granicy też od dawna jest mnóstwo pracy. Najpierw Straż Graniczna zatrzymywała duże konwoje z nielegalnymi papierosami, o czym także było wiadomo, że organizuje je administracja Łukaszenki. Na takim przemycie bogacił się reżim. Później jednak zaczęły się przerzuty nielegalnych imigrantów. Odkąd zrobiło się cieplej, bo jeszcze na przełomie marca i kwietnia tego roku, a z kolejnymi miesiącami problem ten tylko narastał. Najpierw po stronie polskiej zatrzymywane były duże grupy, od kilkudziesięciu do nawet ponad setki osób, a od kilku tygodni przerzucane są mniejsze grupy. Do granicy z Polską prowadzą imigrantów pogranicznicy białoruscy. Niejednokrotnie pod lufą karabinów i popychając ludzi fizycznie.
- Wszyscy mówią tylko o biednych ludziach, a nikt nie patrzy na nas, co tu mieszkają. We wsi, gdzie mieszka moja babcia, jest nieco ponad 40 domów, po której chodzą całe gromady. Nasi ich na razie pilnują, zanim poprowadzą do polskiej granicy. Tylko to coraz gorzej wygląda, bo wcześniej prowadzali dużo ludzi naraz, a teraz część tu zostaje, a resztę prowadzą. Chciałem zabrać babcię do siebie, ale ona mieszka sama i bała się zostawić dom. Boi się, że ktoś jej dom zajmie, jak jej nie będzie i nie będzie miała do czego wrócić. Musimy tam z synem jeździć do niej codziennie. O tym jak wygląda nasze życie, nikt nie mówi. Łukaszenka za to co zrobił nam i tym ludziom, których sprowadził, powinien trafić do piekła – mówi naszej redakcji Pawieł, Białorusin polskiego pochodzenia mieszkający w Grodnie.
- To co się teraz tu dzieje, to dramat. Dziennikarze, politycy, jak na pikniku, albo na wakacyjnym safari. Nikt się nie zastanawia co my tu przeżywamy od miesięcy. Do tej pory Straż Graniczna pilnowała jak mogła, a potem trzeba było ich ściągnąć tu więcej. Bo było coraz więcej tych uchodźców. Szlag trafia jak słucham tych wszystkich idiotów, którzy mówią, że uchodźców trzeba wpuścić. Przyjdź, pomieszkaj tu jeden z drugim, trzęś się o siebie i bliskich cały czas. Najpierw po wioskach chodzili pojedynczo albo w kilka osób, potem po kilkadziesiąt i więcej ludzi. Co ja mam zrobić, jakby mi do domu weszło nagle 50, a nawet i 30 osób? My do tej pory zgłaszaliśmy to do Straży Granicznej i ona podejmowała dalsze działania. Zabierali tych ludzi do ośrodków. Te głupoty, żeby wpuszczać więcej uchodźców sprawi, że Łukaszenka ich tu zwiezie setkami i tysiącami. Kto ich będzie łapał, jak już teraz jest problem? – powiedział naszej redakcji mieszkaniec gminy Szudziałowo, który chce pozostać anonimowy.
- Ci ludzie są biedni, bo ktoś wziął od nich pieniądze za taką „wycieczkę” i oszukał. Oni tylko powtarzają: „Germany”. Najgorsze jest to, że przez ten cyrk co zjechał, wszystkim teraz gorzej. Pełno tu ludzi się kręci i utrudnia to pracę dla pograniczników. Bo oni oprócz pilnowania granic, zatrzymują jeszcze odbieraków, co przyjeżdżają tu po tych uchodźców, żeby wywieźć ich pod granicę niemiecką. Do tej pory łatwo było się połapać, bo to były głównie samochody na rejestracjach z zachodniej Polski. Teraz tu pełno wszystkich rejestracji. Jesteśmy załamani co tu się dzieje – mówi inny z mieszkańców.
- Mimo, że straż graniczna i wojsko jest tu od jakiegoś czasu, uchodźcy dalej przechodzą. Na polach walają się ubrania, plecaki, jakieś śmieci. Widziałem, jak na druty kolczaste rzucają gałęzie i próbują przechodzić po tych gałęziach. Jak słyszę, że są tu kobiety i dzieci, to ręce opadają, bo ich jest garstka. Większość to młodzi mężczyźni w sile wieku, tak około 30 lat. Tylko mężczyzn widać po wioskach i w Krynkach. Od kwietnia to widziałem może łącznie z sześć kobiet po stronie białoruskiej, tak dalej od granicy – przekazał naszej redakcji jeszcze inny z mieszkańców.
Mieszkańcy okolicznych miejscowości nie chcą wypowiadać się już pod własnymi nazwiskami, ponieważ obawiają się hejtu, jaki może się na nich wylać. Nasz ostatni rozmówca tylko wczoraj zamieścił jedno zdjęcie z komentarzem na Facebooku, które musiał skasować w ciągu mniej niż godziny. Pojawiła się bowiem cała masa wulgarnych komentarzy o braku empatii, wyzwiska, a nawet groźby. Odzywali się także dziennikarze, którzy chcieli porozmawiać. Ale mieszkańcy okolicznych wsi w zasadzie jednym głosem mówią, że chcą, aby dziennikarze wyjechali i nie jątrzyli, nie szukali problemów nie znając realiów życia codziennego w takiej sytuacji, która dla tych ludzi trwa od niemal pół roku. Nie wiedzą też, że oferowali tym ludziom jedzenie i picie, zanim zabierała ich do ośrodków dla uchodźców straż graniczna.
- Wszyscy jesteśmy ludźmi i szkoda mi tych po drugiej stronie granicy. Zostali oszukani i wykorzystani cynicznie przez Łukaszenkę. Oni płacą duże pieniądze za przerzut. Niektórzy sprzedają wszystko co mają. Inni są dobrze sytuowani, mają pomoc, kontakty, mapy, wszystko co trzeba, włącznie z dokładnymi instrukcjami, jak mają się zachowywać. Tych jest zdecydowana większość. Ale też trzeba nas zrozumieć. My tu mieszkamy, to nas dotyczy ten problem i też chcemy czuć się bezpiecznie we własnym kraju. Przecież my nie wiemy, kim faktycznie są ci ludzie – dodaje nasz ostatni rozmówca.
Faktem jest, że imigranci na terytorium Białorusi mają dokumenty, które nagle giną po stronie polskiej lub tuż przed jej przekroczeniem. W rzeczach porzuconych przez nich na łąkach i polach znajdowane są czasem rachunki za hotele, bilety lotnicze, a przecież, aby zameldować się w hotelu czy wsiąść do samolotu, trzeba posłużyć się dokumentem. W Polsce jednak już nagle takich dokumentów nie ma nikt. To co zostaje znalezione na polach czy łąkach trudno jest dopasować do człowieka bez dokumentu i bez zdjęcia. I jak przekazali nam mieszkańcy z terenów granicznych, teraz imigranci podają się za Afgańczyków, bo tak im kazano. Ale w rzeczywistości najczęściej są to Irakijczycy, czasami Somalijczycy, albo obywatele Tadżykistanu.
Kilka kobiet, które znajdowały się po stronie białoruskiej granicy, wróciły na Białoruś. Młodzi mężczyźni choć również powinni zostać zaopiekowani przez władze Białorusi, zostają na miejscu. To właśnie sprawia, że w okolicy są media, politycy, fotoreporterzy, choć tam, gdzie ich akurat nie ma, imigranci usiłują przedzierać się przez drut kolczasty i wszelkie wolne przestrzenie. Poza okiem kamer Straż Graniczna robi swoje, czyli zawraca ich na Białoruś. I ta sytuacja sprawia, że mieszkańcy okolicznych miejscowości najbardziej chcieliby widzieć nie drut kolczasty, ale solidny płot na całej długości granicy z Białorusią.
(Agnieszka Siewiereniuk – Maciorowska/ Foto: Twitter.com/ Mariusz Błaszczak)
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie