College’owy band z Uniwersytetu Karoliny Północnej proponuje nam drugą płytę. A na niej same smakołyki. Piękne folkowe piosenki o życiu w małej miejscowości po sezonie, o miłości, wzruszeniach, samotności. Wszystkich tych małych dramatach, które wobec wszechświata nic nei znaczą, ale dla nas są sednem egzystencji. Subtelne aranżacje i instrumentacje, piękny głos Heather McEntire (trochę przypomina Jesse Sykes), która gdyby śpiewała jeszcze szczerzej, to byłby już ekshibicjonizm. Brawa za fenomenalne linie basu. Skojarzenia z Fleetwood Mac w zupełności uzasadnione i takiej kariery jaką zrobił ów życzę Mount Moriah. A niech mają. Za takie piosenki zdecydowanie im się należy.
Mackenzie Scott ma dwadzieścia dwa lata, pyzatą buźkę, sarnie oczy i właśnie ukończyła organizowany na uniwersytecie w Belmont kurs songwritingu. Okazuje się, że pedagogami jankesi są niezłymi, bo debiucik zasunęła nam cacany. I to wcale nie tak rzemieślniczy, jak by wskazywała powyższa rekomendacja. Nie dosyć, że dziołcha wydała płytę bezlitośnie osobistą, z refrenami, co niejednego zerwą strupa, to nie bała się nawet zostawić nieskorygowanymi niejednego fałszu, czy rytmicznej niedokładności.
Znaczy ma dziewczyna cojones. A to się ceni. Komponować też umie, na tle koleżanek piszących pozbawione wyrazu i mdłe numery, jej piosenki bronią się w cuglach. Wokalnie może przydałoby się więcej własnej inwencji, pazura, charakteru, ale ogólnie nie ma się czego czepiać. Gdyby Mackenzie pochodziła z Kociewia, czy Podkarpacia, a nie jakiegoś tam Tennessee, połowa polskich mediów dostawałaby kisielu w kroku. No i pamiętajmy, że to debiut. Warto sięgnąć i czekać jak pójdzie nam dziewczę za ciosem.
http://www.youtube.com/watch?v=Y8NAT7eVkVw
Bonnie „Prince” Billy / Dawn McCarthy
What the Brothers Sang
Drag City, 2013
5/10
Bracia z tytułu, to The Everly Brothers, gwiazdy lat pięćdziesiątych, coverowani przez takie tuzy, jak Simon & Garfunkel, Vedder, R.E.M., czy samego Dylana. Więc duet Bonnie “Prince” Billy I Dawn McCarthy (z grupy Faun Fables) wpisuje się w bardzo długą listę everly’owskich miłośników. I jasne, że przepisują kawałki pisane na męskie duo na duet koedukacyjny, ale po prawdzie nowości tu niewiele. Może taka, że na warsztacie są raczej kawałki z lat sześćdziesiątych, czyli – powiedzmy – mniej znane oblicze The Everly Brothers. Ale tak, jak to zwykle bywa z muzyką którą tworzy, albo za którą bierze się Billy, jego wokal skutecznie zabija całkowicie energię oryginału. Ciepły – jasne. Miły dla ucha – jasne.
Ale ciężko uciec wrażeniu, że temu facetowi powinno się do śniadania podawać sporą gramaturę amfetaminy. I to najlepiej dożylnie od razu. Nie zmienia to faktu, że aranżacje są tu wykonane pieczołowicie, eleganckie, choć przecież programowo „wieśniackie”, to jest folkowe. McCarthy też robi robotę, choć nie wychodzi poza rzemiosło. Płyta dla fanów jednego, albo drugiego wykonawcy. Z Everly Brothers lepiej zapoznawać się oryginale, a americanę z kolei odsłuchiwać w cokolwiek innym wykonaniu. Tych wszak od dekady prawdziwy urodzaj.
Komentarze opinie