Płyty recenzuje dla Was Paweł Waliński.
My Bloody Valentine
M B V
Wydawnictwo własne, 2013
9/10
Dwadzieścia dwa lata od ostatniego longplaya i sześć od kiedy wiadomo było, że MBV się reaktywują, Kevin Fields daje nam w końcu wielce wyczekiwaną nową płytę. Że „Isn’t Anything” (1988.) i „Loveless” (1991.), to absolutna rockowa klasyka i wstyd nie znać na wyrywki, nikogo przekonywać nie trzeba – wpływy kapeli słychać prawie wszędzie, od post-rocka, przez noise rocka, a nawet w tak nieoczekiwanym miejscu, jak płyty Type’O’Negative od „October Rust” wzwyż.
Ale jak się miewa nasz wpatrzony w trampki Irlandczyk dzisiaj? No całkiem nieźle, bo nówka MBV to… MBV. Dokładnie takie, jakiego by się chciało, jakiego się oczekiwało. Najpierw, w pejzażowych trzech pierwszych kawałkach, Sields dzielnie eksploruje wszystko, co potrafi gitara. Subtelne to to, nierzadko puszczające oko do Beatlesów.
Potem pałeczkę przejmuje gitarzystka, Bilinda Butcher. I tu znajdujemy kolejne potwierdzenie, że wszystko jest na swoim miejscu. Może tylko melodie uległy komplikacji. I nie jest to zarzut, wszak samo nagranie albumu podobnego/na poziomie „Loveless”, to już osiągnięcie – w końcu ta płyta zabiła shoegazing, bo po niej już nic lepszego nie mogło się temu gatunkowi przydarzyć.
Nie znaczy to, album trąci myszką – produkcja jest odpowiednio uwspółcześniona, choć charakterystyczne jest to, że mamy basy i środki, a praktycznie nie ma górek, co nadaje całości odrobinę autystycznego wyrazu. Spekulacji było mnóstwo, każdy strzelał, jak ta płyta będzie finalnie brzmiała i co się na niej znajdzie. Teraz już wiemy, że mogliby to nagrać w 1993-4 roku i byłby w tym sens. Nagrali to dziś i jest to absolutnie fenomenalny album i jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy powrót po latach, jaki widziała muzyka. Chapeau bas!
Szalenie podoba mi się pomysł i wprowadzenie rubryki RECENZJE!