Maj to od zawsze najbardziej wyczekiwany miesiąc. Choć jego nazwę zapożyczono od Mai, matki Merkurego, to staropolska nazwa „trawień” lepiej oddaje powód wyczekiwania. Początek maja – majówka, swobodne wylegiwanie się na trawie, tradycyjny czas wycieczek za miasto zamieniający statecznych obywateli w naród piknikujących na kocykach, niczym na latających dywanach, zastawionych dobrami jak z Sezamu Ali Baby.
Odleglejsza historia obdarzyła nasze społeczeństwo wolnym dniem 1 maja, a bliższa – dołożyła doń szczodrze 3 maja, wytwarzając w ten sposób jeden z najbardziej oczekiwanych okresów świątecznych w roku. Dziś nazywany najczęściej „długim weekendem”, za PRL-u nieodłącznie określany był „majówką”, synonimem wolności uwiecznionym w tytule legendarnego filmu Krzysztofa Rogulskiego. Na majówkę właśnie, „za komuny”, najbardziej czekała młodzież.
Czas uczynił z obowiązkowego Święta Pracy, z jego radosno-przygnębiającym pochodem przemierzającym każde miasteczko w Polsce – dzień swobody i wolności, rozpoczynający się zaraz po porzuceniu czerwonych szturmówek (każdy unikał jak mógł niesienia flagi, bo to nie pozwalało „urwać się” z manifestacji), i przenoszący się do parków. Władze dbały o pozytywne spędzanie popochodowej części dnia. W Białymstoku, specjalnie z tej okazji, na drewnianej scenie tuż przy głównym spacerniaku Zwierzyńca (gdzie skądinąd silnie śmierdziało z pobliskiej toalety), organizowano festyn, który był rzadką okazją do publicznych występów lokalnych zespołów rockowych. Na dechach grała więc Atlantyda, Syberia, a nawet legendarny ełcki Ogród Wyobraźni – zwycięzca pierwszego Jarocina! Drugim obowiązkowym punktem majówki były pokazy białostockich sekcji sztuk walki, z legendarną konkurencją zwalczających się szkół pod wodzą Jerzego Motolki (kyokushin) i Sławka Romańczuka (shotokan). Na scenie można było zobaczyć mistrzów i wspaniałą młodzież, na czele z Arturem Kuleszyńskim (kyokushin) i Krzysztofem Daniłowskim (shotokan). Swoją drogą – gdzież oni wszyscy teraz..?
Od piwa do mąki
Poza tą niewątpliwą rozrywką – majówka stawała się czasoprzestrzenią spożywania przez młodzież piwa, które kiedyś nie było tak swobodnie dostępne. Czasem trzeba było po nie jeździć aż do firmowego kiosku browaru Dojlidy, za którym cały teren był wyzłocony kapslami z napojów spożytych zaraz po zakupieniu. Amatorzy trunków mocniejszych udawali się do legendarnych „babć”. Jedna z bardziej znanych prowadziła antymonopolistyczną działalność handlową przy ulicy Młynowej, na hasło „Studenci!” ujawniając asortyment oferowanych napojów… spod spódnicy! Stopniowo oficjalne obchody majówki stawały się coraz mniej popularne, pochody jakoś mniej entuzjastyczne, a i scena w parku spowszedniała wraz z działalnością pierwszych klubów koncertowych, takich jak Herkulesy czy prowadzony przez Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej lokal przy Lipowej. Za to rosła swoboda ekspresji młodzieży. Z czasem przedbiegiem majówki stał się Dzień Wagarowicza, potem – także lany poniedziałek, zapamiętywany przez lecące z okiem i balkonów foliowe torebki z wodą, rozbryzgujące się tuż przy nieszczęsnym przechodniu reagującym niezmiennie okrzykiem „Ja wam dam szczeniaki!”. Z kronikarskiego obowiązku odnotowuję innowację, którą wprowadził mój kolega Leszek. Oto – zamiast tradycyjnych torebek z wodą zaczął miotać torebki z mąką, które wybuchały jak prawdziwe bomby zabielając wszystko i wszystkich w promieniu kilku metrów! No, ale to już były czasy, kiedy na półki sklepowe powróciła mąka…
Komentarze opinie