„Zakręcony maratończyk – zwyciężaj lub giń!" – śpiewał w latach 80. Kapitan Nemo. Edmund Łapuć niejedno już wygrał i próżno szukać ludzi bardziej od niego pozytywnie nastawionych do życia i pełnych niczym nieskrępowanej energii.
– Minęło 28 lat, a czuję, jakby to było wczoraj. Na początku ludzie patrzyli i pukali się w głowę. Teraz patrzą i zazdroszczą, że mam siłę biegać – wyznaje pan Edmund. – Zacząłem w 1985. roku. Dlaczego? Po studiach rozpocząłem pracę w Białostockim Kombinacie Budowlanym. Będąc inżynierem budowy miałem pod sobą 150 pracowników i przez pięć lat nie miałem czasu na urlop. Zauważyłem, że robię się nerwowy, zaczyna mną trząść. Podczas wizyty lekarskiej usłyszałem, że wszystkie wyniki mam super i powodem takiego samopoczucia było przeciążenie pracą. Lekarka zasugerowała spacery. I tak się zaczęło. Zacząłem biegać. Po dwóch latach biegania, podczas zawodów w Kole na 10 km miałem najlepszy wynik w swojej karierze. Później przyszły maratony. Przebiegłem ich trzynaście. A jeśli zliczyć wszystkie starty w zawodach, wychodzi ich ok. sześciuset na dystansach od 5 do 42 km. W bieganie wsiąkłem na tyle, że w latach 90. przy spółdzielni mieszkaniowej „Zachęta" prowadziliśmy z kolegą klub biegacza „Chrobry", z którym czterokrotnie zdobyliśmy drużynowe mistrzostwo Polski amatorów na dystansie 20 km.
Grunt to przygotowanie
Pan Edmund przekonuje, że do maratonów, jak i innych zawodów – ogólnie do sportu – należy podchodzić z szacunkiem. Trzeba swoje wybiegać, wyćwiczyć, dbać o dietę, sen i ogólną życiową higienę. Wtedy wyniki powoli przychodzą. W ramach treningu w ciągu roku pokonuje biegiem dwa tysiące kilometrów.
– Najtrudniej przepracować zimę. Jeśli temperatura jest niższa niż 10-12 stopni, organizm się wychładza i człowiek łapie zapalenia płuc, oskrzeli... Tego się nie da oszukać. Organizm broni się do czasu. Więc kiedy temperatura spada, bieganie zamieniam na marsze.
Przed zawodami maratończyk wzmaga odrobinę swoje treningi. A te do nudnych nie należą, bo pan Edmund poza uczestnictwem w biegach ulicznych doskonale radzi sobie także w biegach narciarskich, wyścigach kolarskich, triathlonach, ale i w jeździe na rolkach. – Zacząłem uprawiać ją przez przypadek. Wszedłem do sklepu, popatrzyłem na rolki i pomyślałem: „Cholera, kupuję!”. Nie tak, że człowiek się „napali” i coś musi, tylko z marszu, przez przypadek. Nie były drogie. Zacząłem jeździć. Patrzę – bajerancka zabawa. I zaczęły się zawody. Trzeba jednak pamiętać, że do jazdy na rolkach potrzebne są dobry sprzęt i do perfekcji opanowana równowaga. Jeśli się jej nie wyćwiczy, to się leży. Sam się o tym kilkakrotnie przekonałem. Trzeba przy tym być bystrym, mieć refleks, omijać przeszkody.
Demon prędkości
Edmund Łapuć omija je na tyle skutecznie, że odnosi poważne sportowe sukcesy. V Bieg Ursynowa na rolkach w 2011 r. na dystansie 10 km pokonał w 22 minuty i 8 sekund. Nie dość, że wygrał w swojej kategorii wiekowej, to jeszcze ustanowił rekord Polski. Co oznacza, że jego średnia prędkość wynosiła prawie 30 km na godzinę. Niejeden młokos spuchłby jadąc na rolkach tak szybko.
Smak zwycięstwa pan Edmund zna jak – nie przymierzając – my znamy smak herbaty. Startując w triathlonach nieraz swoimi wyczynami zadziwiał nawet o połowę młodszych uczestników, zmuszając ich, by wąchali za nim kurz. Ale nawet na najlepszych czyhają niebezpieczeństwa: – W triathlonie ważna jest pogoda. Kiedy temperatura jest za niska, woda jest zimna, człowiek się wychładza. Kilkanaście lat temu startowałem w Mistrzostwach Polski w triathlonie w Suszu [1,5 km pływanie, 40 km rower, 10 km bieg – red.]. Przepłynąłem 750 metrów i zaczęły mnie łapać skurcze. W ostatniej chwili wyciągnęli mnie z wody.
Nie wolno się zasklepiać
Pasja sportowa nie jest jedyną u pana Edmunda. Jest wielkim fanem klasycznego rocka – co jako dziennikarz głównie muzyczny mogę potwierdzić. Nieraz w trakcie rozmowy zawstydzał mnie swoją wiedzą, jak z pepeszy sypiąc z pamięci nazwiskami muzyków. – W życiu nie można się zasklepiać i zajmować się tylko jednym. Muzyką pasjonuję się od wielu lat. Niestety nie mam słuchu muzycznego, więc nie potrafię grać. Do dziś wspominam swój pierwszy koncert – w nieistniejącej już hali Jagiellonii. Grał i śpiewał Marino Marini, a konferansjerem był Lucjan Kydryński. Dostałem się tam przypadkiem, bo ciocia pracująca w pasmanterii jakimś cudem zdobyła bilety, a że nie mogła pójść, zaproponowała że je odda. Od tego się zaczęło. Pewnych rzeczy się nie zapomina. A był to rok 1959...
Niejeden koncert zobaczył, ale za najważniejszy, istne spełnienie marzeń uznaje niedawny polski koncert swojego ulubionego zespołu The Rolling Stones: – To był 2007 rok, koncert przeniesiony z niepewnego wówczas politycznie Kijowa do Warszawy. I poszedłem. Przyszło jakieś 80 tys. widzów. Wielkie przeżycie, niesamowita sprawa. Zaczynali karierę z Beatlesami, a nie ma już ich od czterdziestu lat! Stałem tuż przy barierkach i od Micka Jaggera dzieliło mnie dosłownie dwadzieścia metrów! Byłem tak blisko, że widziałem jego zmarszczki – ze śmiechem wspomina pan Edmund. – Stojąc tam, przez cały czas się szczypałem: czy to jawa, czy to sen?. Byłem też w Warszawie na The Doors of the 21st Century i Deep Purple.
Koncerty, na których był pan Edmund, można by wyliczać w nieskończoność. Pasji jednak nie łączy. Twierdzi, że muzyka w trakcie biegania go dekoncentruje. Tym niemniej, jeśli jesteście bywalcami rockowych festiwali, uważajcie na zażywnego pana w starszym wieku pędzącego na rolkach. Jeśli jesteście sportowcami, nasłuchujcie podczas zawodów o facecie, który z pasją opowiada anegdoty muzyczne. To może być właśnie on.
Komentarze opinie