Musimy wrócić do zeszłopiątkowego postanowienia sądu w sprawie Sebastiana Wichra. Zarówno sam wyrok, ale zwłaszcza jego uzasadnienie, jest bardzo istotne dla zrozumienia jak jesteśmy traktowani przez władze. Zresztą cała ta sprawa pokazała w pewnym sensie patologie występujące w urzędzie miejskim oraz brak zrozumienia – czym jest funkcja publiczna i jak powinno wyglądać zarządzanie miastem w imieniu mieszkańców.
Nie ma co się oszukiwać – wyrok w sprawie o przywrócenie do pracy Sebastiana Wichra był nokautem dla Prezydenta Białegostoku, jego zastępców oraz innych wysokich urzędników. Sędzia ponad 40 minut uzasadniał swoje postanowienie. Przypominamy, że decyzją sądu Sebastian Wicher został przywrócony do pracy i ma mu zostać wypłacone odszkodowanie. Sąd wskazał też bardzo wyraźnie, że zachowanie zwolnionego urzędnika było jak najbardziej poprawne, a na dodatek miał pełne prawo by nie ufać swoim przełożonym.
Co z tego wynika? To, że w urzędzie miejskim nie dzieje się dobrze. Jeśli pracownik nie może mieć zaufania do swoich przełożonych i to postawionych na najwyższych stanowiskach, to jakie zaufanie może mieć przeciętny obywatel lub mieszkaniec, który musi załatwiać tam sprawy? Jak można ufać decyzjom, które opuszczają dowolną komórkę urzędu miejskiego i jak można mieć zaufanie, że wszelkie sprawy załatwiane są obiektywnie oraz, że nie ma w tych rozstrzygnięciach niczyjego interesu prywatnego? Tylko ostatnie miesiące przyniosły wiele przykładów na to, że urząd miejski nie działa jak powinien, a kierownik tego urzędu nie panuje nad tym, co się w nim w ogóle dzieje. Nie panuje nawet nad pracą własnych zastępców.
- Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że gdyby to postępowanie dotyczące wydawania zaleceń konserwatorskich dla budynku przy Lipowej 41 było jawne, transparentne, przejrzyste, pewnie nie byłoby tej całej historii związanej z wypowiedzeniem umowy o pracę powodowi, ale też i historiami, jakie pewnie wszyscy znają z mediów. Jak wiemy toczyły się różne, postępowania – zawiadomienie organów ścigania, proces między panem Wichrem a wiceprezydentem miasta. Więc po stronie pozwanego pracodawcy, gdyby te zachowania były jasne, czytelne, transparentne, można by było sobie zaoszczędzić tych wszystkich problemów, które miały miejsce w ostatnim półroczu – uzasadniał sędzia Artur Andrysewicz.
Warto przypomnieć, że w całej tej sytuacji nikt z urzędu miejskiego nawet nie próbował wyjaśniać z Sebastianem Wichrem, dlaczego napisał list do radnych, dlaczego uważał, że w urzędzie dzieje się coś niedobrego. Prezydent Białegostoku uznał, bez jakiegokolwiek sprawdzania podanych przez niego informacji, że pora się z nim pożegnać. Nie przyszło mu do głowy sprawdzić, czy przypadkiem urzędnik nie napisał prawdy. Został zwolniony, a dopiero później prezydent zarządził kontrolę, która dziwnym trafem niczego złego w postępowaniu własnego zastępcy nie wykazała.
To akurat również nie świadczy najlepiej o tym, co się może dziać za ścianami urzędu. Już sam fakt, że Komisja Etyki wydała swoją opinię uzasadniającą zwolnienie Sebastiana Wichra dopiero trzy dni po jego zwolnieniu, stawia pod znakiem zapytania sens istnienia tej Komisji w ogóle. W oczach opinii publicznej, wygląda to nie tylko nieprofesjonalnie, ale groteskowo. Na dodatek, jeśli prezydent oraz jego zastępcy uważają, że wystarczy cokolwiek powiedzieć i stanie się to faktem, to tak się niestety nie dzieje. Jest jeszcze coś takiego, co zwie się logiką, którą bardzo sprawnie wyłożył sędzia w sprawie o przywrócenie Sebastiana Wichra do pracy.
- Bez wątpienia powód, decydując się na powiadomienie radnych o stwierdzonych przez siebie nieprawidłowościach, znajdował się w bardzo niezręcznej sytuacji. Bo wiedział, że w jego opinii zmiana zaleceń konserwatorskich narusza prawo. Przecież wcześniej przygotowywał zalecenia zaakceptowane przez przełożonego, które zostały wkrótce zmienione. Wiedział też, że w tym zakresie nie może liczyć na swojego przełożonego, który taką chwiejną postawę prezentuje, ale też miał świadomość, że to raczej nie przełożony, który pierwsze zalecenia zaakceptował, jest tym, który samowładnie zdecydował się je zmienić. W związku z tym zaufanie do przełożonego – przełożonego, czyli w tym przypadku zastępcy prezydenta miasta nadzorującego pion konserwacji zabytków, tu nie mogło być takie, aby móc informować tegoż przełożonego o takich nieprawidłowościach – mówił sędzia.
Przypomnijmy, że to właśnie fakt nie poinformowania przełożonego w osobie zastępcy prezydenta i prezydenta o możliwych nieprawidłowościach w biurze miejskiego konserwatora zabytków, było powodem oburzenia Tadeusza Truskolaskiego. Tydzień wcześniej zeznawał przed sądem jako świadek i to podczas składania wyjaśnień mówił o swoim szoku i poniżeniu, jakie mu towarzyszyło w związku z pominięciem jego osoby, w ważnej sprawie dotyczącej pracy urzędu.
- Pan Wicher niejako pozbawił mnie stanowiska prezydenta miasta. Nie zwrócił się do mnie, pominął, choć mógł poinformować o nieprawidłowościach. A przecież to mnie wybrali mieszkańcy i obdarzyli zaufaniem. Pan Wicher mnie zdezawuował. Byłem zażenowany i zasmucony, że osoba prezydenta miasta i pracodawcy została zignorowana, pominięta, niepotrzebna, a ważne informacje dostali jacyś tam radni – mówił Tadeusz Truskolaski.
Prezydent jednocześnie zapomniał, że radnych, do których zwracał się Sebastian Wicher z prośbą o interwencję, też wybrali mieszkańcy i to między innymi właśnie po to, aby kontrolowali to, co robi. Jednak ten szok i poniżenie nie mogło najwyraźniej się skończyć inaczej, jak zwolnieniem urzędnika, który nie uszanował godności pierwszego białostoczanina. Warto przypomnieć w tym miejscu, co mówił sędzia w uzasadnieniu dla wydanego postanowienia. My wspominaliśmy o tym wielokrotnie. Władza – to służba publiczna, zaś urząd ma służyć mieszkańcom, a nie być instrumentem we władztwie nad mieszkańcami.
- Przewijał się taki wątek w trakcie procesu, że zachowanie powoda narusza dobro pracodawcy. Co jest tym dobrem pracodawcy w tym wypadku? Mamy do czynienia z urzędem miejskim, który jest organem pomocniczym prezydenta w wypełnianiu jego obowiązków względem mieszkańców miasta. Czy dobro pracodawcy należy rozumieć jako wąsko pojęte dobro konkretnych osób sprawujących funkcję? Czy też może szerzej, jako dobro społeczności, na rzecz której ten urząd działa? W tym zakresie Sąd Najwyższy wyraził taką tezę, że szczególny obowiązek urzędnika samorządowego, służenia interesowi publicznemu, wyprzedza obowiązek dbałości o dobro wąsko rozumianego zakładu pracy czy urzędu. Jest on bowiem przede wszystkim funkcjonariuszem publicznym wspólnoty samorządowej, będącej podstawowym składnikiem struktury państwa, w którym ci pracodawcy samorządowi są w istocie technicznym instrumentem realizacji interesów publicznych – wyjaśniał sędzia Andrysewicz.
W tej sprawie od początku, po chwilę obecną, nie widać praktycznie interesu publicznego. Za to, gdzie nie spojrzeć, wyziera coraz mocniej interes prywatny wysokich urzędników białostockiego magistratu oraz dewelopera, któremu zależało na zaleceniach konserwatorskich o określonej treści. Zresztą w ostatnich dniach okazuje się, że zalecenie konserwatorskie być może już nie będą potrzebne w ogóle. Wojewódzki konserwator zabytków zarządzeniem zdjął bowiem budynek przy Lipowej 41 z ewidencji zabytków, a miejski konserwator zabytków nie może się z taką decyzją nie zgodzić. O tej sprawie zapewne za kilka dni napiszemy nieco szerzej. Tymczasem nawet i w tym wypadku widać wyraźnie, że coś na rzeczy jest, skoro za wszelką cenę umożliwia się deweloperowi cokolwiek ten zechce, aby tylko mógł postawić w tym miejscu, to co zaplanował już sobie dużo wcześniej.
Brak zaufania do wysokich funkcjonariuszy publicznych jest teraz jeszcze bardziej uzasadniony niż do tej pory. Na dodatek Prokuratura przedłużyła postępowanie wobec zastępcy prezydenta Białegostoku w związku z możliwością przekroczenia przez niego uprawnień, o kolejne trzy miesiące. Ale on, przynajmniej w oczach prezydenta, jest przecież czysty jak łza.
Komentarze opinie