Reklama

Dziki Zachód na Wschodzie

25/03/2013 14:00


Paweł Aigner stawia białostocki teatr na głowie. Najpierw z polotem zrealizował sztukę „Awantura w Chioggi” – spektakl dyplomowy studentów Akademii Teatralnej. Teraz wraca z karkołomnym zadaniem – stworzeniem teatralnej wersji westernu. Czy „Texas Jim” sprostał oczekiwaniom widzów, które po „Awanturze…” zostały mocno zawyżone?

Widza spektaklu „Texas Jim” już od wejścia uderza wielki rozmach przedsięwzięcia. Reżyser zażyczył sobie, aby przedłużyć scenę o ponad dwa metry, by zmieścić całą scenografię. A ta wykonana została starannie i pomysłowo. Piach i rośliny tworzą atmosferę prerii, opuszczane elementy scenografii (trumna, pal, saloon) sprawiają, że w mig przenosimy się z jednej lokacji do drugiej, a obrazu fauny i flory dopełnia człowiek-kaktus. To ostatnie brzmi jak żart, ale żartem nie jest. W ogóle cały spektakl jest raczej parodią westernu, wykpieniem pewnych schematów, rządzących filmami o Dzikim Zachodzie. Ale nie tylko. Nie zabrakło w nim też nawiązań do polityki, rasizmu, kościoła, a nawet świata showbiznesu.

Historia opowiedziana przez artystów to na pierwszy rzut oka westernowy klasyk. Oto smutny kowboj Texas Jim (Ryszard Doliński), twardziel i abstynent w jednej osobie dostaje od gubernatora zlecenie, aby ujarzmić trzech braci Brozerów (Michał Jarmoszuk, Mateusz Smaczny, Błażej Piotrowski), którzy w miasteczku Bangtown zaprowadzili autorytarne rządy pod przykrywką raju na ziemi. Po drodze musi zmierzyć się z Czerwonymi, czyli plemieniem Indian w mundurach radzieckich oficerów oraz oprzeć się zalotom aktorki Desolacion Rodriguez (Sylwia Janowicz-Dobrowolska). Texas Jim, jako bohater brzydzi się profesją Desolacion, bo jak mówi: – Prawdziwy mężczyzna do teatru nie chodzi.

„Texas Jim” to festiwal świetnych dialogów i brawurowej gry aktorskiej. Artyści Teatru Lalek potwierdzają, że są najlepsi w mieście, a młodzi adepci AT (Smaczny, Piotrowski) też poziomem nie odstają. Naprawdę trudno znaleźć tu postać, którą można specjalnie wyróżnić. Cała obsada zasługuje na ogromne brawa. Podobnie jest z tekstami. Są błyskotliwe nieraz rubaszne i balansujące na granicy poprawności politycznej. Przyczepić się można tylko do pojedynczych żartów, których „suchość” wprawiłaby w zakłopotanie samego mistrza Strasburgera.

„Texas Jim” to też absurd i swoiste wariactwo na scenie, u Aignera jest bardzo charakterystyczne. Najbardziej w pamięci zostają: gospel, śpiewany przez wiernych kościoła w Bangtown (wspieranych przez Ku Klux Klan i młodocianą krakowiankę!) oraz strzelanina, inspirowana chyba fragmentami najnowszego filmu Quentina Tarantino „Django”.

Spektakl trwa niemal trzy godziny. W każdym innym przypadku powiedziałbym, że za długo. Jednak tu widz nie zauważa upływającego czasu. Są wprawdzie sceny jakby lekko przegadane i niepopychające fabuły do przodu, ale są one potrzebne - gdyby zostawić samą akcję byłoby po prostu zbyt intensywnie.

Do zakończenia sezonu teatralnego w Białymstoku pozostały trzy miesiące. Jednak już teraz można stwierdzić, że „Texas Jim” to jedna z najlepszych (o ile nie najlepsza) premier tego roku. Świetna rozrywka ze sporą dawką abstrakcji, która pokazuje, jak w efektowny sposób przedstawić stary jak świat motyw walki dobra ze złem.

(tekst: Maciej Bukłaga)
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo fakty.bialystok.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do