Będzie fajnie, zobaczysz. Znalazłem w internecie świetną kwaterę. Na zdjęciach trochę wieje PRL-em, ale tanio jest. Jeść dają. Jedziemy!
Tym właśnie sposobem, razem z grupką znajomych znaleźliśmy się w ośrodku „Bieszczadzki” nad samą Soliną. Przyjechaliśmy późnym wieczorem. Naszą uwagę od razu przykuły oldschoolowe drewniane domki i pomalowane na biało krawężniki jaśniejące w świetle oszczędnie włączonych latarni.
- Śniadanie na 9.00, obiad na 14.00, kolacja na 19.00 – zwięźle poinstruował nas Pan Kierownik. - Woda ciepła tylko wieczorem, ale teraz już nie ma, skończyła się. - osłupiali staliśmy ściskając dyndające na drewnianym breloczku klucze do pokoju.
Poczucie podróży w czasie nie minęło po przekroczeniu progu „apartamentu”. Wyposażenie było zjawiskowe – trzy wersalki, stolik, dwa krzesła, lampa bez abażuru i radio „Unitra”. Nie było natomiast zasięgu w telefonie ani internetu. Zaplecze sanitarne stanowił sedes z umywalką i miednica. Prysznice były w oddzielnym budynku.
Rano pokornie zerwaliśmy się o 9.00 – choć na urlopie jednak fajnie by było pospać dłużej. Po oszczędnych zabiegach higienicznych w umywalce i miednicy poszliśmy do stołówki. Jadłospis na śniadanie: chleb, zupa mleczna z kaszą jęczmienną, ser żółty, herbata, dżem, masło. Wszystko podane na stylowych talerzach „Społem”. Do tego – a jakże – aluminiowe sztućce. - Jezu... idę na zaporę na gofry – jęknął kolega Piotruś po pierwszym łyku płynu, który wedle nazwy miał być herbatą.
My - obiekty masowej rekreacji wakacyjnej
Kiedy już nad kuflem kontemplowaliśmy piękno krajobrazu, postanowiliśmy zgłębić historię „Bieszczadzkiego”. Jak się okazało, to jeden z ośrodków, które w latach "60 masowo powstawały w Bieszczadach, Beskidach i nad morzem. Każdy z zakładów pracy miał własny ośrodek, do którego wysyłał pracowników na dobrze zasłużone wczasy. Nasz powstał dla górników.
Masowa rekreacja wakacyjna należała do arsenału ofensywy ideologicznej i propagandowej od początków Polski Ludowej. W 1975 roku, najlepszym z klasowego punktu widzenia, z wczasów socjalnych skorzystało 65 procent pracowników umysłowych, 46 procent robotników wykwalifikowanych i 38 procent robotników niewykwalifikowanych.
Historyk Paweł Sowiński, autor książki o wakacjach w Polsce Ludowej, przytoczył wytyczne z końca lat czterdziestych dla Funduszu Wczasów Pracowniczych. "Pierwszeństwo w ubieganiu się o wczasy mają przodownicy pracy, racjonalizatorzy, mistrzowie oszczędności oraz robotnicy i pracownicy umysłowi zasłużeni w produkcji". To nie tylko nagroda, ale i wzór dla innych. "Pracownik wyjeżdżający na wczasy pisze list na adres Rady Zakładowej, opisując swoje życie i rozrywki. List jest później odczytywany na zebraniu, przez co zwiększa zainteresowanie wczasami wypoczynkowymi".
Tyle dowiedzieliśmy się z sieci. Ale do licha! Mamy 2013 rok. Od pracowniczych wczasów dzieli nas bez mała 40 lat. A jednak „Bieszczadzki” trwa w niezmienionej formie. Delikatnie wychodzi nawet na spotkanie nowoczesności – znaleźliśmy go przecież w sieci.
- Musieliśmy dać ogłoszenie do internetu, bo gości było coraz mniej – wyjaśnił pan Bronek, właściciel i kierownik. - Ale teraz przyjeżdżają. Mamy też oferty w spółdzielniach turystycznych.
Spółdzielniach turystycznych?
To jeszcze takie coś istnieje?
- Spółdzielni turystycznych nie znajdziecie w Internecie – mówi pan Marian, weteran wczasów pracowniczych. - Razem z żoną zapisaliśmy się do takiej spółdzielni u nas, w Wałbrzychu, po tych wszystkich przemianach ustrojowych. Takie wczasy to było coś. Człowiek wyjechał z domu, o nic się nie musiał martwić przez dwa tygodnie, zawsze kogoś nowego poznał.
Pana Mariana poznaliśmy w ośrodkowej świetlicy, gdzie przed kilkoma rządkami ceratowych krzesełek dumnie stał lekko śnieżący telewizor. Tu mieszały się dwa światy, bo oprócz telewizora Unitra był tu także Internet.
- Kiedyś to było inaczej - Rozmarzył się Marian.- Od rana po górach chodziliśmy, czasem plaża nad zalewem, w karty graliśmy do białego rana. Czy kogoś znałem? To nieważne było, wspólne wczasy robiły z nas niemal jedną rodzinę. Czasem po obiedzie udawało się wyłudzić od kucharki jakąś kanapkę albo kawę zrobiła, porządną, w szklance, z fusami, nie żadne tam wynalazki. A to człowiek leżaczek wziął, radia posłuchał... Teraz to wszyscy jakoś tak szybko żyją, nikt z nikim nie gada. Siedzą z nosem w tych monitorach - kwitował smutno.
Obiad. Tym razem mieliśmy czas podziwiać stylonowe, nieplamiące się obrusy oraz pyszniące się na stołach sztuczne kwiaty. Na obiad pomidorowa, tłuczone ziemniaki, mielony kotlet, kapusta zasmażana. Kompot. Jak u mamy. Nie – jak u babci. Moja mama już jednak kombinuje z jakąś rukolą, makaronami, różnymi rodzajami mięs. Ciekawe, czy tutejsza pani kucharka wie, co to rukola? Brudne talerze oddaliśmy do okienka podawczego, skąd zabrała je ręka odziana w biały fartuch i gumowe rękawice.
Łazienkowy survival
Po kolacji biegiem się kąpać. Jest ciepła woda. Kąpiel co prawda reglamentowana – 5 minut na osobę, prysznice bez drzwiczek, tylko z ceratowymi zasłonkami. Na podłodze lastryko. Ale to nie ma znaczenia, byliśmy w końcu umyci! Nie sądziliśmy, że w 5 min da się namydlić i spłukać porządnie. A jednak.
Umyci i pachnący poszliśmy do świetlicy. Marian obiecał nauczyć nas grać w brydża. Internetu i tak nie było. Zresztą, po co nam Internet, kiedy przenieśliśmy się w czasie o 40 lat. Zastanawiamy się czy to miejsce istnieje naprawdę. Czy kiedy stąd wyjedziemy, będzie nadal istniało? Być może zniknie tak samo jak minione czasy.
Komentarze opinie