Obawiając się hałasu, zgiełku i chaosu, nie siadasz obok niej w autobusie, omijasz szerokim łukiem w parku, nie wybierasz stolika obok w restauracji. Czy nieśmiało kiełkująca moda na lokale dla mam z dziećmi zmieni nieco restauracyjny krajobraz naszego miasta?
Już dawno temu rzuciliśmy w niepamięć obraz poświęcającej się Matki-Polki, opanowującej domowy nieład w ponad wiekowej podomce i wałkach na głowie, w nocy z zapałem prasującej niemowlęce body i mężowskie koszule. Współczesna mama bierze dziecko pod pachę i idzie ćwiczyć jogę do parku, spotyka się z innymi mamami, chodzi na wystawy, uczy się języków, skacze na bungee i pisze wiersze.
Uważa, że mały człowiek jest członkiem społeczeństwa, któremu należą się takie same prawa do uczestniczenia w życiu publicznym, kulturalnym czy towarzyskim jak jej. Jak chociażby prawo do chodzenia do restauracji czy kawiarni.
I tu zaczynają się schody. Często równie rzeczywiste, co metaforyczne. Niejednokrotnie bowiem lokale nie są przystosowane do przyjęcia małego gościa - od schodów, których nie da się pokonać wózkiem poczynając, na wyposażeniu czy nawet podejściu obsługi kończąc. Kąciki dla maluchów w takich miejscach przedstawiają raczej smutny widok – mały plastikowy stolik z krzesełkami, kilka kolorowanek i drewniana ciuchcia to najwięcej na ile mogą liczyć rodzice. Czasami jednak tak, wydawałoby się, nieznaczące detale, zaważają o wyborze lokalu przez klienta z dzieckiem.
Jest nadzieja?
W naszym mieście (wreszcie!) rodzi się zwyczaj wychodzenia do restauracji, szczególnie na niedzielne, rodzinne obiady. Czym kieruje się rodzic, wybierając lokal? Nie myśli o cichej knajpce w centrum, nie idzie do fast-foodowej budki, swoje kroki kieruje do miejsca, które jest choć w minimalnym stopniu dostosowane do potrzeb rodzin z dziećmi.
– Wiele lokali, do których z chęcią poszłabym sama z mężem, odpada w przypadku, gdy zabieram na obiad małe dziecko – tłumaczy Tamara, mama dwuletniego Mikołaja. – Wybieramy restauracje, które zapewnią nam chociażby niezbędne minimum, jak zabawki, kredki czy tablica do rysowania.
Ale spektrum potrzeb jest o wiele szersze, choć tak naprawdę niezwykle proste do zrealizowania:
– Restauracja, która chciałaby uchodzić za miejsce przyjazne dzieciom wcale nie musi narażać się na duże koszty w związku z przystosowaniem lokalu. Pomysłem, który z powodzeniem sprawdza się w Warszawie, jest animator zajmujący się maluchami. Oprócz odizolowanego miejsca zabaw, paru kolorowanek i gier przydałby się także prosty parawanik dla karmiącej mamy i zawieszany przewijak. O zapewnieniu przyborów higienicznych, jak choćby najtańsze pieluchy już nawet nie wspominam, choć stanowi to standard w krajach europejskich. W restauracjach brakuje również menu dziecięcego – wylicza.
Wciąż panuje bowiem przekonanie, że to, co zjada każde polskie dziecko na obiad, to frytki, pulpeciki, zupy na kostce rosołowej oraz kurczakowe nuggetsy w panierce – rodzic pragnący przyzwyczaić malucha do pełnowartościowej kuchni może co najwyżej zamówić pół „dorosłej” porcji.
Dziecko – nowy target
- Wbrew stereotypowej opinii rodzice z dziećmi to doskonali klienci – podkreśla Tamara. Zwykle wychodzimy z restauracji po 45 minutach, czasami godzinie. Kilkulatek rzadko usiedzi w jednym miejscu dłużej, co jest ogromnym plusem dla restauratorów i umożliwia większą rotację klientów w ciągu dnia.
Nastawienie na specyficznego odbiorcę, czyli rodzinę, może dać firmie wymierne korzyści. Co jednak na to restauracje? Białostockim lokalom niejednokrotnie brak jasno zdefiniowanego targetu, do którego miałyby trafić ze swoją ofertą. Jednocześnie są to miejsca dla dorosłych pragnących wypić kawę w miłym towarzystwie, jak i dla rodzin z dziećmi. Uniwersalizm nie zawsze jest dobrym rozwiązaniem.
- Klient z dzieckiem jest bardzo dobrym klientem – mówi właściciel jednego z białostockich lokali gastronomicznych. Relacja pomiędzy nim a restauracją opiera się na wierności. Rodziny z dziećmi bardzo często wracają do lokalu, w którym spotkali się już z wyrozumiałym stosunkiem obsługi i gości. Świetnie byłoby, gdyby niektóre restauracje zdecydowały się ukierunkować tylko i wyłącznie na rodziny, zamiast działać na pograniczu dwóch dziedzin. Bycie uniwersalnym, czyli tworzenie miejsca dla każdego, jest bowiem naprawdę trudne.
Nowa moda. Dobra moda
Jest i dla nas nadzieja. Z Zachodu, czyli ze stolicy, przyszła do nas moda na klimatyczne klubokawiarnie, które bardzo dobrze się przyjęły na Podlasiu, kanapkarnie i piekarnie, które dopiero co otwierają swoje podwoje, można więc snuć śmiałe przypuszczenia, że wkrótce restauratorzy otworzą się również na tematykę parentingową, stworzą miejsce przyjazne maluchom, zainwestują w pokoje zabaw i zatrudnią animatorów. Oferta dla rodziców to w naszym mieście wciąż niewypełnione, puste miejsce, kulturalno-gastronomiczna dziura i nisza, w której z powodzeniem odnalazłyby się niektóre restauracje czy kawiarnie.
Na koniec warto postawić dość kontrowersyjne pytanie. Czy wszystkie lokale powinny być „child friendly”, nastawiać się na rodzica wraz z małym klientem, oferować zabawki, plastikowe stoliki i kredki? Krępującą ciszę przerywają same mamy:
– Kiedy wychodzę z koleżanką na kawę, płacz dziecka to ostatnie, czego chciałabym słuchać – mówi Kasia, mama dwójki dzieci. Także rodzice są świadomi, że lokale „dla każdego” są miejscami tak naprawdę „dla nikogo” – potrzeba sprofilowania niektórych restauracji i zdefiniowania pod szyldem „rodzinne” oraz rozgraniczenie pomiędzy nimi a miejscami „dla dorosłych” jest bardzo wyraźna. Chociażby po to, aby mama po godzinach mogła w spokoju wypić kawę.
(Tekst: Iwona i Rafał Bortniczukowie/Mr. & Mrs. Sandman, Foto: Karol Rutkowski)
Komentarze opinie