Właśnie dobiegają końca kolejne edycje talent shows. Jak zwykle jest okazja do uzasadnionej hejterki.
Talent shows zwykle działają tak, że do pewnego momentu beneficjentów kolejnych etapów dobiera grono mniej lub bardziej pełnosprytnych jurorów, natomiast później losy uczestników oddaje się w ręce mniej lub bardziej pełnosprytnej publiczności telewizyjnej. Nie dziwota – jak się wszystko pali i świeci, dla dorosłych i dla dzieci, kosztować to musi. A wszak show telewizja robi żeby zarobić. No i ludzka mierzwa wysyła te kosztowne sms-y, wykonuje połączenia telefoniczne. Klika w Internetach, paluchami tłuści tabletowe wyświetlacze. A że mierzwa czuje się lepiej, kiedy wydaje jej się, że komu pomaga, to twórcy rzeczonych programów cynicznie na tym grają.
I oto okazuje się, że ten – czy inny – program wygrywa mała (może i utalentowana, ale – choćby z racji wieku – mniej potrafiąca od innych) dziewczynka, którą jej stara przebiera za jakąś wyfiokowaną diwę w stylu Violetty Villas (de domo Cześka Cieślak) i każe jej śpiewać arcy-ciężkie koszmarki w stylu "Niech żyje bal". Nieważne, że to scenka rodem z "Rodziny Adamsów" (minus humor). Ważne natomiast, że przed wykonem leci reportaż o tym, że oto dziewczynka i jej stara mieszkają w jakiejś zgrzebnej komórce w głębi lasu, noszą drelichy i skóry zwierząt, żrą co same upolują, a alkohol piją tylko taki bez akcyzy. I się zaczyna... Jakaż to biedna dziewczynka! Jakiż to los prze-okrutny! O tempora o mores! Śmierdu, pierdu...
No i mierzwa ludzka łapie za telefony, z pianą na pysku, grubymi palcami stuka esemesy, głosuje, karmi machinę, a potem sadza zad z powrotem w fotelu w pełni tępego samozadowolenia. I fajnie jest. Mierzwa kontenta i przekonana o tym, że etycznie jest bez zarzutu, a stara rzeczonej dziewczynki zaciera łapska z zachwytu, jaki to sobie bungalow za pieniądze z nagrody sprawi. Problem w tym, że taka sytuacja etyczna właśnie zupełnie nie jest. Jest moralnie śmierdząca, paskudna, żenująca. Jest szczytem nieuczciwości, cwaniactwa, grania na prostackich odruchach. Skrajnym wykorzystaniem ludzkiej głupoty. Bydlactwem istnym. Dlaczego? Dlatego, że był to konkurs muzyczny i właśnie skrzywdzono tych bardziej utalentowanych, bardziej gotowych do podboju scen. Skrzywdzono, bo przegrali z powodów pozamerytorycznych.
Odruch wymiotny uruchamia mi się, kiedy oglądając talent shows widzę kolejne reportażyki poprzedzające występy (ten model nazywam: "najpierw ustęp, potem występ"). Zagniewany metalowiec ze łzami w oczach opowiada o śmierci matki, para niewidomych truje o swoim kalectwie, ojciec wielodzietnej rodziny z post-pegieerowskiego zadupia mendzi o trudach wychowania (a było tyle robić?). I tak dalej, i tak dalej. Ludożerce przed telewizorami łza się w oku kręci. Ale działa też inny mechanizm: patrzą na tych, co mniej mają od nich szczęścia, bo nie mają ręki, nogi, domu, Bentleya i... sami o sobie zaczynają lepiej myśleć. Że oto obie nogi sprawne (działająca głowa byłaby już zbytkiem), stara audica w garażu, niedożarty kebab w śmietniku... Nie jest źle. No i – to już padło – nie ruszając dupska z domu można "niby" komuś tam pomóc.
A tymczasem zdolni i gotowi do wydania fajnych płyt ludzie odpadają, tracą szansę na karierę. I tak to u nas w narodzie niestety wygląda, że zamiast wspierać młodych i utalentowanych, wspiera się chorych i kulawych. I tu zaraz ktoś powie, że oto Waliński jest za eugeniką, masową eksterminacją sprawnych inaczej, cyklistów i kogo tam jeszcze. Że z pewnym złośliwym austriackim malarzem łączy go nie tylko fryzura, ale i poglądy. Nie. Nie o to idzie. Jeśli ktoś chce wspierać ludzi, którzy "przegrali życie", cierpią na choroby, zmagają się z biedą, miejscem i medium po temu są organizacje pożytku publicznego. Nie program mający promować utalentowanych. W takowym jedynym kryterium powinno być to merytoryczne: kto lepiej gra, śpiewa, tańczy, czy niedźwiedzia tresuje. Talent. Nie przykre okoliczności życiowe.
Na talent shows się nie kończy. Tak samo w ogólnej mentalności: zamiast inwestować w zdolnych, wspierać młodych naukowców, artystów, profesjonalistów; wspierać innowacyjność, wydajemy niesamowite pieniądze na różnej maści nieudaczników, którzy nie umieją, albo im się nie chce. Bo po co robić sobie sześcioro dzieci dzieci? A po to, że z zasiłku żyje się może i biedniej, ale się człowiek przynajmniej nie narobi. Redystrybucja dóbr z kolei multiplikuje etaty, dzięki którym kolejni nieudacznicy ssają w najlepsze pieniądz z budżetu za to, że przez osiem godzin dziennie parzą sobie kawę i uprawiają plotking. Taka prawda. Aktywizacja tych, co żyją z socjalu nie funkcjonuje, bo ci którzy winni ich aktywizować nie są zaktywizowani. Nie mówiąc już o braku jakiejkolwiek globalnej, spójnej koncepcji jak to w ogóle robić. I tak oto świadomie i nieświadomie (podobnie jak z pomocą humanitarną dla Afryki), oferujemy naokoło ryby, zamiast zaproponować wędkę. Jeśli komuś to nie przeszkadza – spoko, jego rzecz. Ja natomiast niekoniecznie godzę się płacić ze swoich podatków (czy sms-ów) pensje ludziom, którym nie chciało się pójść do apteki po prezerwatywę, skakali na główkę do płytkiej nieznanej wody, albo po prostu nauczyli się płakać w telewizji. Powiecie, że bydlę jestem. Może i bydlę. Ale przynajmniej nie złodziej.
Komentarze opinie